
Zrobić plakat do "Romea i Julii" to trudne i piękne zadanie. Ale prawdziwe wyzwanie – dobrze pokazać gumę do żucia albo majtki!
Roman Kalarus to „mężczyzna pracujący”. Żadnej pracy się nie boi. Znany jest przede wszystkim jako plakacista, od lat wykładający na katowickiej ASP. Ale tak naprawdę bardzo trudno znaleźć dziedzinę sztuki, którą by się nie zajmował. Uprawia grafikę i drzeworyt barwny, zajmuje się scenografią i dekorowaniem kościołów. Zdarzyło mu się nawet urządzić muzyczny klub. Teraz – w przerwie między zleceniami – zabrał się za kolaże.
– Siedzę jak małe dziecko z nożyczkami i wycinam gazety – opowiada. – Robię tak dużo, żeby się nie nudzić. Jeśli zajmowałbym się jedną dyscypliną, to ludzie nie mogliby już na mnie patrzeć – tłumaczy.
Wszystko zaczęło się oczywiście od plakatu, czy raczej od tego, że pan Roman zaraz po studiach chciał być sławny. Trudno o sławę w Katowicach, kiedy młodzieńczy idole, w rodzaju Lenicy czy Świerzego, działali w Warszawie. Trzeba było ciężko pracować. Zaczął robić plakaty dla studenckich klubów, tylko żeby „wydrukowali i powiesili na mieście”. Latami – jak sam mówi – dobijał się do redakcji „Szpilek”. Wreszcie wydrukowali jego ilustracje do tłumaczeń tekstów Cohena i Dylana, nad którymi pracował Maciej Zembaty. Rysunki satyryczne go nie interesowały, bo „nie potrafił robić kawałów”. Przez lata wypracował własny styl plakatu i sławę osiągnął.
Potem przyszedł stan wojenny, gdy artysta w ramach protestu przestał w ogóle tworzyć. – Obudziłem się dopiero w 1987, myśląc sobie: „chyba już jesteś ostatni kretyn, który ciągle nic nie robi” – opowiada ze śmiechem.
Wymyślał plakaty do artystycznych wydarzeń, do społecznych kampanii (między innymi abstynenckich) i współpracował z lokalną diecezją. – To była śmieszna historia, ksiądz zamówił u mnie plakaty dla swojej parafii, a ja byłem znany z tego, że na plakatach świntuszyłem – wspomina artysta. Owo świntuszenie wynika u niego z przekonania, że sztuka musi być seksowna. Najlepiej widać to na muzycznych plakatach profesora. Jak sam mówi, jego ukochany blues i jazz to rytm, a rytm to czysta erotyka. Księdzu najwyraźniej świntuszenie nie przeszkadzało, bo współpraca rozwinęła się na dobre.
Ciekawym doświadczeniem okazała się praca przy polichromiach. Zrobił je razem z żoną w dwóch kościołach. – Wisieliśmy pod sufitem i malowaliśmy kopułkę w chrzcielnicy, a pod nami trwały w najlepsze śluby, pogrzeby i chrzty – wspomina. Artysta tłumaczy, że tworzenie scen sakralnych daje dużą satysfakcję: ma się wrażenie, że to, co powstało, nie jest moje, ale przynależy do danego miejsca, jakby tam zawsze było.
– Uwielbiam robić komercyjne plakaty, bo to poszerza horyzonty – mówi pan Roman. – Nawet bym nie przypuszczał, że potrafię coś takiego stworzyć. Kiedyś zadzwonił człowiek ze spółki węglowej i poprosił o zrobienie serii plakatów… bhp. Na nieśmiałe wykręty, że to nie moja działka, odpowiedział, że on był na wystawie, widział prace i bardzo mu się podobały – wspomina. Plakaty oczywiście powstały.
Innym razem właściciel sieci handlującej częściami samochodowymi poprosił o plakat--prezent dla współpracowników. – Najważniejsze jest, żeby zleceniodawca dawał wolną rękę – mówi artysta. – On dostarcza zadanie, ja robię je na mój sposób. Jak Penderecki pisze utwór na zamówienie, to nikt mu nie patrzy przez ramię, czy dobrze nuty stawia.
Muzyczne nawiązanie nie jest tu od rzeczy, bo muzyka to wielka pasja profesora. Już w młodości grał na basie w bluesowej kapeli. Zrobił wiele plakatów do muzycznych wydarzeń, współpracuje z pismem „Twój Blues”. – Na starość będę grał na ulicy – żartuje. Póki co do pracowni na Akademii przyniósł sprzęt: gitary i wzmacniacze. W przerwach między korektami gra razem ze studentami. Są lepsi ode mnie – zapewnia.
Tekst: Stanisław Gieżyński
Fotografie: archiwum artysty, Galeria Plakatu Kraków
Kontakt z artystą: www.cracowpostergallery.com