Jan Lebenstein mawiał, że zajął się sztuką z konieczności. Nie mógł zostać dentystą, bo rwałby zęby jak kowal.
Działo się to podczas któregoś z krótkich pobytów Jana Lebensteina w Warszawie. Wiedziony sentymentem postanowił zajrzeć do restauracji SPATiF-u, tradycyjnego miejsca spotkań artystów wszelkiej maści. Przy wejściu młoda kobieta, niczym cerber, zareagowała natychmiast: – Przepraszam pana, ale to jest miejsce tylko dla najwybitniejszych artystów. Lebenstein stropił się i grzecznie spytał, czy mógłby sobie chociaż przez chwilę na owych artystów popatrzeć. Pani łaskawie wyraziła zgodę. Malarz wstąpił do „świątyni sztuki”, rzucił okiem i stwierdził głośno:
– Ja ich znam, tych artystów! O, tamten to hochsztapler ze swoją panienką! Oczywiście od razu wybuchła afera. Zaczęto wyganiać niesfornego gościa. W końcu przybiegł kierownik przybytku i natychmiast rozpoznał twórcę: – Pan Lebenstein, serdecznie zapraszam; który stolik, mistrzu? Malarz tylko się grzecznie uśmiechnął, przeprosił i wyszedł. Ta anegdota, cytowana przez Bernarda Nowaka – pisarza i przyjaciela artysty – znakomicie oddaje naturę autora „Figur osiowych”, który środowiska malarskiego chronicznie nie cierpiał.
Wobec roszczeń właścicieli galerii pozostawał nieugięty, krytyków zaś nazywał największą hołotą intelektualną. Szczególną niechęcią darzył instytucję zwaną PRL, we wszystkich jej przejawach, z marksizmem i leninizmem na czele. Z kobylastej twórczości socrealizmu za godny uwagi uznawał tylko jeden obraz: „Proletaryjczyków” Weissa.
Wedle wspomnień Gustawa Herlinga-Grudzińskiego, Lebenstein na widok prominentnego polskiego profesora spotkanego w Paryżu potrafił wycedzić przez zęby: – Ten mnie uczył marksizmu i leninizmu w akademii, ja go zarżnę – i sięgnął po leżącą na stoliku turecką szablę. Dopiero interwencja Herlinga-Grudzińskiego oraz Zygmunta Hertza powstrzymała żądzę mordu.
NA MARGINESIE DO KOŃCA
Nienawiść do systemów totalitarnych staje się zrozumiała, gdy spojrzeć na młodość malarza. Wychował się w Brześciu nad Bugiem, miasteczku niewielkim i wielokulturowym. Ojciec był kierownikiem stacji kolejowej, gdzieś pod koniec wojny zabrali go Niemcy i nigdy nie wrócił. Dwaj starsi bracia malarza, Józef i Jan, zaangażowani byli mocno w działalność AK. Starszy przypłacił to życiem już po wojnie, zastrzelony przez Sowietów na dworcu w Otwocku. Młodszy kilka miesięcy spędził w więzieniu.
Cała rodzina trafiła do Rembertowa, Jan zaś rozpoczął naukę w liceum plastycznym w Warszawie. Po jej ukończeniu dostał się na ASP i trafił do pracowni Kazimierza Tomorowicza. Wybór malarstwa jako drogi życia kwitował stwierdzeniem: – Nie mogłem zostać dentystą, bo rwałbym zęby jak kowal. Padło zatem na sztukę, bo była to sprawa konieczności.
Studiów artysta nie wspominał dobrze. Dominował oczywiście socrealizm, w opozycji stał koloryzm. Ani jedno, ani drugie Lebensteinowi nie odpowiadało. – Środowisko artystyczne w Warszawie było jałowe, sklerotyczne zarówno od strony kontestatorów, jak i malarzy oficjalnych – wspominał po latach. Tematyka i środki wyrazu – wydumane. Martwa natura z butelką chianti namalowana przez Cybisa to jakieś nieporozumienie – klarował Lebenstein. – Nikt takiej flaszki na oczy nie widział, podobno we Włoszech ludzie to pijają. Lepiej było namalować pół litra wyborowej i kwaszonego ogórka – dowodził.
Dla siebie artysta wybrał miejsce na marginesie – w przestrzeni prywatnej, niezależnej od przypływów i odpływów artystycznych mód. Pozostał w niej do końca życia.
BEZ KOLOROWYCH KWADRACIKÓW
Wczesne obrazy Jana Lebensteina powstawały jeszcze „na zewnątrz”. Na V Wystawę Okręgu Warszawskiego ZPAP-u zgłosił „Pejzaż z Woli”. Malował okolice Rembertowa i peryferie Warszawy. Wkrótce zwrócił się ku „wnętrzom”, w których ważną rolę miała odgrywać sylwetka kobieca. Z czasem ulegała coraz większemu zniekształceniu i rozczłonkowaniu. Krytyka odnosiła się do tego rodzaju malarstwa niechętnie, a raczej – wedle słów malarza – nie zwracała na niego w ogóle uwagi. Sam złośliwie twierdził, że może, gdyby na obrazach było mnóstwo kolorowych kwadracików, to ktoś by się nimi zainteresował.
Świat sztuki i krytyków widział jako nieustającą walkę grup i koterii, napędzaną przez pseudointelektualne pretensje. – Oni chcieli być nowocześni, ale nigdy nie byli– uważał. Za najbliższe towarzystwo obrał sobie pisarzy. Mówił, że ludzie piszący są ciekawsi, a poza tym muszą szanować własne słowo, a jeśli szanuje się siebie, to i innych.
Jeszcze w latach 50. zaprzyjaźnił się z Mironem Białoszewskim. W jego mieszkaniu na Poznańskiej w Warszawie przesiadywali całymi nocami. Napędzali się kupowaną w aptece kodeiną i kofeiną, które po zmieszaniu dawały efekt piorunujący i były tańsze od kawy. Później, już na emigracji, Lebenstein poznał Czesława Miłosza i Gustawa Herlinga-Grudzińskiego. Przyjaźnie przekładały się też na pracę twórczą. Malarz stworzył ilustracje do tłumaczeń Księgi Hioba i Apokalipsy św. Jana przygotowanych przez Miłosza.
PARYŻ GO KOCHAŁ
Przełom w artystycznym życiu Lebensteina nastąpił w 1959 roku. Dostał nagrodę na paryskim Biennale Młodych. Dla malarza miało to znaczenie zasadnicze – wyrwał się bowiem z Warszawy. Pojechał na roczne stypendium do stolicy Francji i na emigracji pozostał, przyjmując w końcu obywatelstwo francuskie. Na pytanie, czemu przeniósł się do Paryża, odpowiadał prosto: bo wolę być na marginesie w Paryżu niż na marginesie w Warszawie.
Twórczość owego czasu to szczytowy moment malowania „Figur osiowych”. Rozpoczął współpracę z Galerie Lacloche i Galerie Lambert, wkrótce też pokazał obrazy w paryskim Musée d’Art. Moderne de la Ville de Paris. Mówił, że jest jednym z kilkuset paryskich malarzy, którzy żyją z malowania. Wedle niego było to rzadkie zjawisko. Mawiał : – Jedni żyją z żon lub kochanek, drudzy z hochsztaplerstwa, inni z kontaktów, które profitują. Sam mógł sobie takie kontakty wyrobić, ale konsekwentnie opierał się koniunkturalizmowi.
Gdy jeden z marszandów poprosił, by napisał coś o sztuce, bo to dobrze wygląda, odpowiedział, że zamówień na teorię nie przyjmuje. Gdy dociekliwy polski dziennikarz zapytał, czym jest dla niego ojczyzna, odrzekł: – Zjeść proste polskie danie, napić się zimnej wódki i przycisnąć swoją dziewczynę do tapczanu.
Buntownicza natura artysty dała o sobie znać, gdy odszedł od „Figur osiowych” w stronę „Bestiariuszy”. Zaczął drążyć temat cielesności, zadziwiając tym samym swoich marszandów. Pojawiły się pytania i naciski. Zerwał wtedy stałą współpracę z galeriami. Potem przyznawał, że ruch ten wiele go kosztował – przede wszystkim w sensie materialnym. Z decyzji jednak się nie wycofał. Stopniowo zyskiwał uznanie w coraz szerszych kręgach, także krytyki zza Oceanu.
Joanna Żamojdo, siostrzenica malarza, wspominała, że pewien amerykański marszand zaoferował setki tysięcy dolarów za cykl „Figur osiowych” dla pewnego banku. Lebenstein odmówił, zerwał współpracę z marszandem i zabrał się za malowanie swoich bestii. O rosnącej sławie malarza świadczy fakt, że paryską pracownię odwiedził nawet Francis Bacon. Lebenstein wspominał, że zachowywał się zupełnie normalnie, obejrzał obrazy i stwierdził: – Młody, to niech popracuje.
MODLISZKI I LADACZNICE
Z czasem sztuka pana Jana coraz bardziej zwracała się w stronę tematyki śmierci i cierpienia. Był człowiekiem bardzo wrażliwym, może nawet nadwrażliwym. Pisarz Marek Nowakowski, z którym Lebenstein zaprzyjaźnił się w Paryżu, wspominał, że malarz bardzo intensywnie odbierał dramat życia na ziemi.
Opowiadał o nocnych wędrówkach po stolicy Francji, wiecznym pielgrzymowaniu od jednego bistra do drugiego. Za dnia na płótna trafiały postaci groteskowe i potworne. W centrum pozostawała kobieta we wszelkich wcieleniach – modliszki, femme fatale, kochanki i ladacznicy. Była postacią ludzką – w przeciwieństwie do mężczyzn, zdegradowanych i zdeformowanych.
Krytyk Jean Cassou mówił o Lebensteinie, że nosi w sobie ukryte marzenie, które jest wiecznie zagrożone, i stąd wypływa smutek jego postaci. Dla Cassou malarz miał ów smutek wypisany na twarzy. Był poważny, milczący, choć czarujący. Tematyka śmierci i grobowców z czasem przeniosła się w jego malarstwie w przestrzenie publiczne.
Malował wnętrza barów, domy schadzek. Budował własną mitologię, mieszając spuściznę wielu kultur i epok. Wyjechał do Ameryki, skąd wrócił zafascynowany Wielkim Kanionem i zaczął malować skały. W Polsce jego sztuka stała się znana dopiero w latach 70., zaś głównym ośrodkiem propagującym malarstwo Lebensteina stał się Wrocław.
W latach 80. wręczono mu nawet, o ironio, Nagrodę im. Cybisa. Malarz pojawiał się w Polsce dość regularnie. Wędrował nocą po zaułkach Warszawy, podziwiał widoki w nadwiślańskim Kazimierzu. Po upadku PRL-u trafił nawet do Kozłówki, gdzie z zainteresowaniem obejrzał relikty sztuki socrealizmu. – Ta klaczka (to o modelce) przychodziła do pracowni dobrowolnie, sypiali z nią wszyscy. Ale najpierw towarzysze. – Dziś dama jest znakomitym krytykiem – podsumował jeden z obrazów.
Jan Lebenstein zmarł po wyczerpującej chorobie 28 maja 1999 roku. Zaprzyjaźniony z malarzem Sławomir Mrożek nazwał go męczennikiem swojej jednorodności, spełniającym się w swoim dziele. – Jaś nie umarł na alkohol, na nikotynę ani na żadną z chorób, które znaleźli w nim lekarze. Umarł na koncentrację i na konsekwencję – podsumował dramatopisarz.
Tekst: Stanisław Gieżyński
Wykorzystano: „Świat jest piekłem” – Ewa Jurkowska-Brzozowska,
„Jan Lebenstein” – red. Andrzej Wat, Danuta Wróblewska,
„Autoportrety” – Wiesława Wierzchowska,
„Kolory tożsamości”– Muzeum Narodowe w Krakowie
Fotografie: katalogi aukcyjne
reklama