Występowała w kabarecie, jeździła do Afryki, kochała się na zabój i łamała serca. Bronisława Rychter-Janowska – wiecznie niespokojna dusza i rasowa artystka.
Kobieta, która maluje nagie figury i drugich do tego namawia, jest niemoralna! – obwieścił niejaki Jan Pabis, kapelan klasztoru klarysek w Starym Sączu i był to początek końca szkoły malarskiej w tym miasteczku.
Czarownica XX wieku
Rzecz działa się w roku 1908, mieścina liczyła wówczas jakieś siedem tysięcy dusz, elektryczności jeszcze nie zamontowano, za rozrywkę służył targ organizowany co dwa tygodnie, a w poczet miejscowej inteligencji wchodziło trzech lekarzy, tyluż adwokatów oraz kilku nauczycieli. Była jeszcze ona – Bronisława Rychter-Janowska, dobrze wykształcona malarka, która po kilku latach podróżowania po Włoszech zamieszkała tu z matką. I zaraz wpadła na pomysł założenia szkoły malarskiej. Znalazła odpowiednie lokum, sprowadziła materiały malarskie z Krakowa, dała na mszę księdzu Pabisowi (za powodzenie biznesu) i otworzyła przybytek.
Na pierwszy ogień poszły zajęcia z modelem. Był to „stary dziad spod kościoła, skóra i kości” i dzięki temu wspaniale nadający się do objaśniania anatomii, której w teorii nauczał zaprzyjaźniony z malarką lekarz miejski. „Inteligencja posiadająca kulturę w ogóle popierała moje usiło-wania i wszystko szło w należytym porządku” – notowała w pamiętnikach malarka. Do czasu. Ksiądz Pabis nie dość, że dowiedział się o zajęciach z modelem, to jeszcze bystrym okiem zauważył w domu Bronisławy akt namalowany z greckiej rzeźby. Rozpętała się wielka awantura, strażnik moralności z ambony miotał gromy na Bronisławę, w końcu wszystko oparło się o radę miasta. Grupa uczniów ukończyła kurs, ale w nowym roku szkolnym już nie został wznowiony.
Historia malarskiej niemoralności znalazła swój finał kilkadziesiąt kilometrów od Starego Sącza. Oto w krakowskiej Jamie Michalikowej powstało spontaniczne przedstawienie kabaretowe Zielonego Balonika, w którym Bronisława – grając samą siebie – sądzona była i palona na stosie jako „czarownica XX wieku”. – Ja takiego życia nie pojmuję – zżymała się Gabriela Zapolska, bratowa malarki – wszak ona teraz na trzy dni do Krakowa poleciała, ażeby być w kabarecie, gdzie będą o niej śpiewać kuplety! Zapolska dziwiła się, ale przecież znała Bronkę dobrze i wiedziała, że ta lubi być w centrum uwagi, a życie towarzyskie wiedzie niczym rasowy artysta, a nie panienka z dobrego domu.
Zepsute szczęście
Bronka we wspomnieniach pisała, że rysowała, odkąd „mogła utrzymać ołówek w ręku”. O spędzonym w Starym Sączu dzieciństwie nie mówiła dobrze, głównie z powodu surowego życia na klasztornej pensji. Uzdolniony malarsko brat Stanisław wyjechał na studia do Monachium, ona zaś zaczęła w Krakowie chodzić na zajęcia Wyższych Kursów Naukowych. W przyszłości miała zostać nauczycielką.
To właśnie podczas studiów w Krakowie dziewczyna poznała aktora Ludwika Solskiego. „Bronia kocha Solskiego i pójdzie tylko za niego” – opisywała sytuację Zapolska. Jak go poznała, nie wiadomo. Być może właśnie przez Zapolską, która się z nim przyjaźniła. Na drodze do spełnienia marzeń pojawiły się jednak problemy. Solski bowiem był rozwodnikiem, nie mógł więc wziąć ślubu kościelnego.
Zapolska pisała mężowi, że na te wieści trzeba przygotować matkę, bo „wobec jej zasad to będzie dla niej cios”. Sprytnym wybiegiem był pomysł, by małżeństwo zawrzeć w kościele ewangelickim, matce zaś obiecać katolickie wychowanie dzieci. – Nie psuj im szczęścia – prosiła męża i dodawała, że Bronia „zwiędnie starą panną, nieszczęśliwą bardzo albo pójdzie do klasztoru”. Solskiego chwaliła, twierdząc, że „już się wyszumiał i teraz będzie ją kochał”.
Pomimo starań swatki ze ślubu nic nie wyszło. Niedługo potem Ludwik pokazał Zapolskiej list od Broni, „który jest listem kobiety, która przestała zupełnie kochać”. Za chwilę jednak Gabriela donosiła Stanisławowi o kolejnym kandydacie na narzeczonego – niejakim Zawiłowskim. „To już znane w całym mieście” – pisała i przedstawiała kandydata na męża jako państwowego urzędnika z „maluchną pensyjką”. Jednak i tym razem Bronisława nie stanęła z wybrankiem przed ołtarzem, a po romansie pozostał tylko portret, jaki namalowała dla brata Zawiłowskiego.
Krakowskie życie młodej malarki musiało być dość bujne, bo nawet niespecjalnie pruderyjna Zapolska dziwiła się licznym męskim znajomościom dziewczyny. Twierdziła przy tym, że ma „osobny dom do swych matrymonialnych historii, który jest pracownią malarską”.
Niewolnik maniery
W 1899 roku nadszedł przełom w życiu aspirującej malarki. Pracowała jako nauczycielka w wiejskiej szkole, a jej brat był uznanym malarzem, współautorem „Panoramy Tatr”. To właśnie Stanisław wyrwał ją z wioski i pomógł załatwić naukowe stypendium. Bronka wyruszyła na studia do Monachium. Jako kobieta nie mogła uczęszczać do państwowej uczelni, wybrała zatem prywatną szkołę Antoniego Azbego. Wyróżniała się, jej szkic węglem przedstawiający głowę Włoszki otrzymał nagrodę w jednym z konkursów.
Studiowała w Monachium przez trzy lata. Podczas pleneru na Węgrzech w 1900 roku poznała malarza Tadeusza Rychtera. Szybko wzięli ślub i równie szybko zaczęły się kłopoty. Rychter „sypiał do południa”, „włóczył się po polach i jarach” i „stale był nieczynny”. Bronisława twierdziła, że nie wie, „jak można być malarzem i całymi tygodniami i miesiącami nic nie robić”. Małżeństwo utrzymywało się z tego, co zarobiła ona, i z pieniędzy teścia.
Rychter-Janowska malowała przede wszystkim portrety i pejzaże. Umiała uchwycić mimikę twarzy, rysowała szybko, a jej prace cieszyły się sporym powodzeniem. Wyjazdy do Włoch i na Węgry owocowały pejzażami, ale wkrótce zaczęła się specjalizować w swojskich krajobrazach – chętnie malowała polskie dworki i ich wnętrza. Fascynowała ją sztuka ludowa i sama haftowała bluzy i serdaki, projektowała makaty, kilimy. Dla Zielonego Balonika robiła kostiumy na przedstawienia lalkowe. Napisała nawet trzy sztuki teatralne o mocno dydaktycznym wydźwięku, które nigdy nie zostały wystawione.
Małżeństwo z Tadeuszem Rychterem trwało osiem lat. Zapolska, która serdecznie go nie znosiła, nazywała go „karłem w pogoni za obstalunkiem”, „moralną potworą” i „pokurczem duchowym”. Twierdziła, że Bronia „jest nim sterroryzowana, traci serce, swe porywy i to, co jest w niej pięknego”. Jak było naprawdę, nie wiadomo, ale malarka porzuciła męża i zamieszkała z matką w Starym Sączu. Jeździła do Włoch, Afryki Północnej i Turcji. Do wybuchu I wojny światowej pomieszkiwała w Rzymie, Neapolu i na Sycylii. Potem wróciła do Krakowa i związała się ze środowiskiem Legionów. Powstała wtedy seria rysunków przedstawiająca legionistów i portret Michała Żymierskiego.
Efektem zagranicznych podróży były pejzaże, które pokazywała na wystawach we Lwowie. Jej malarstwo miało swoją renomę, choć krytycy zauważali, że artystka stała się niewolnikiem własnej maniery, powtarzając tematy „wnętrz, ruin, dworków, kościołów i chatek”. Popularność zyskała, gdy obrazy trafiły na kartki pocztowe wydane przez Wydawnictwo Salonu Malarzy Polskich. Na największej swojej wystawie we Lwowie pokazała sto czterdzieści obrazów.
Podczas II wojny światowej przestała malować z powodu kłopotów ze wzrokiem. Biedowała. O pomoc dla niej apelował do okupacyjnych władz Krakowa Wojciech Kossak. W 1942 roku zmarł ukochany brat. Sytuacja materialna nie uległa zmianie po wojnie. Obrazy niespecjalnie się sprzedawały i Bronka zmuszona była prosić Ministerstwo Kultury i Sztuki o zapomogę. O tym, jak ubogo żyła, świadczy pewne wspomnienie: zaprzyjaźniony ksiądz podarował jej zużytą sutannę, którą krawiec przerobił na sukienkę. Za usługę zapłaciła jednym z obrazów. Aż do śmierci w 1953 roku artystką opiekował się pisarz katolicki Józef Bieniasz, który nazywał ją matką.
Sama malarka twierdziła, że jest autorką kilkunastu tysięcy obrazów rozsianych po całej Polsce i zagranicy. Ile ich dokładnie namalowała, nie wiadomo, ale Rychter-Janowska była płodnym twórcą. Krytycy narzekają tylko, że jej talent rozpłynął się w banalnej malarskiej konfekcji tworzonej dla niezbyt wybrednej publiczności.
Tekst: Stanisław Gieżyński
Zdjęcia: katalogi aukcyjne, wikipedia
reklama