Bracia Gierymscy - zdolni melancholicy

Artyści

Pierwszy chorowity melancholik i miłośnik polskiego piwa. Drugi biedak, rzekomy szaleniec i adorator Heleny Modrzejewskiej. Obaj wybitni malarze.

Wyobraźmy sobie, że Oleś i Maks szli gdzieś wiejską drogą albo wędrowali nad jeziorem. A potem namalowali obrazy. Maks „Noc” – wiejską drogę koło chałup, po której toczy się wóz. Alek „Jezioro po zachodzie słońca” – wieczorny pejzaż przedstawiający ciemny brzeg. To, co obydwaj zobaczyli i namalowali, idealnie pasuje do pięknej metafory zaproponowanej przez Antoniego Sygietyńskiego. On to bowiem opisał wyimaginowany spacer braci. I stwierdził, że Maks zawsze zwracał się w stronę przeciwną zachodowi słońca, tam, „gdzie niebo zaciągało się błękitnawym mrokiem, a ziemia tonęła w mglistych półtonach”. Z kolei Alek patrzył prosto „w blask zorzy zachodu, w wielkie morze światła”. Dwie różne twarze malarstwa, dwa różne oblicza mroku – na płótnie i w życiu osobistym.

Ten Oleś to ani myśli widać tu przyjechać

Tak Maks pisał w liście do ojca, niecierpliwie oczekując brata w Monachium. Był rok 1868, młody artysta entuzjazmował się miejscową atmosferą, uczył się i malował. Trafił tu dzięki przychylności namiestnika Królestwa Polskiego, hrabiego Fiodora Berga. Stypendium wynegocjował Juliusz Kossak, który malarza otoczył opieką. Sam Berg zaś musiał chyba przymknąć oko na to, że miał do czynienia z powstańcem styczniowym. Bo gdy wybuchł zryw, siedemnastoletni uczeń szkoły rolniczej w Puławach dołączył do oddziału Oxińskiego. W lasach, na biwakach i w marszach spędził rok. Potem wrócił do Warszawy.

Teraz Maks był w Monachium, malował scenki rodzajowe i polskie pejzaże. Do Warszawy zamierzał wysłać „kubańskich kozaków” z nadzieją, że hrabia przedłuży stypendium o kolejny rok. I czekał na brata, początkującego rysownika, który też chciał zostać malarzem. Oleś dotarł wreszcie na miejsce, choć nie obyło się bez kłopotów, bo nie mówił po niemiecku. Starszy brat pisał, że go poznał, ale „te długie włosy, a mianowicie w okropnym stanie cylinder sprawiły, że w pierwszej chwili sądziłem, jakoby mnie karykaturował”.

Cóż to za słabość? Czy jest jeszcze nadzieja ratunku? Pytał Maks ojca, który informował listownie o chorobie matki. Korespondencję z rodziną prowadził głównie on, chyba ze względu na starszeństwo. Aleksander – zwany w rodzinie Olesiem lub Lilim – czasem dopisywał się na końcu, list w imieniu obu braci pisał od wielkiego dzwonu. Kolejny list ojca nie przyniósł już odpowiedzi, tylko informację, że matka nie żyje. Na pogrzeb nie zdążyli pojechać.

Trudno dziś powiedzieć, jak wielki wpływ miała śmierć na psychikę braci (wcześniej w połogu zmarła ich siostra Balbina), ale Maks od zawsze roztaczał wokół siebie melancholijną aurę. Mając 23 lata, pisał do przyjaciela: „Masz 21 lat, toż ci w świat dopiero; co innego ja, mam najmniej 43, a brat mój 50”. W listach obu braci regularnie pojawia się wątek zmęczenia życiem, smutku. O Alku Maks pisał, że „z charakteru i usposobienia flegmatyk” i przez to „jeszcze starszym się wydaje”. I dalej: „Czuję, że starzeję się gwałtownie. Mam lat 26, a myślę, jakbym miał 50”. Oleś wtórował: „Mam fatalną skłonność do melancholii i to na serio”.

Za to Niemieczki ładne…

…wszystko co tam dotąd o nich mówiono, jest kłamstwem zupełnym – to z listu Maksa do przyjaciela. Bo choć obaj malarze może i byli melancholikami, to życie prowadzili studenckie i zabawić się lubili. „Przy ponczu i tańcach znajomości zawiera się łatwo” – notował starszy Gierymski, opisując zabawę z „twarzyczkami”, jak nazywał młode dziewczyny.

Z Merano we Włoszech, dokąd bracia wyjechali, by Maks się nieco podkurował, Alek pisał do Kloci (Klotyldy, młodszej siostry) o miejscowych rozrywkach. Ot, poleżeć na trawie, palić cygara, patrzeć w niebo, flaszkę wina wypić. Maks z kolei tęsknił za polskim piwem, bo bawarskie „może i dobre i zdrowe, nie ma tej ostrości, co tak mile podniebienie łechce”. W innym liście wyzłośliwiał się na bal monachijskich malarzy, na którym sam nie był, ale Oleś mu wszystko opowiedział. „Spis potraw składał się z 3 gatunków cielęciny i może kiełbasek na gorąco. (…) Wina nikt nie pił. Słowem było to coś jak na Saskiej Kępie, a przecież złożone niby z wyborowej klasy społeczeństwa”.

Obaj bracia mieli słabość do płci pięknej. Maks zakochał się w Paulinie Tomaszewicz, córce kobiety, która wzięła na wychowanie małą Klocię po śmierci ojca Gierymskich. Niestety, panna Paulina ponoć była po słowie z kimś innym, więc plany spełzły na niczym. Maks już wtedy podupadał na zdrowiu, chociaż akurat był na artystycznym szczycie i pieniędzy mu nie brakowało. „Kiedy się kochasz, a możesz się żeń i basta” – pomstował do przyjaciela na tych, co źle pojmują wolność, uganiają się „za łydką” i gardzą „tą najnaturalniejszą z ustaw społeczności”.

„Jeśli co wiesz o Niej, daj mi znać” – pisał z kolei Aleksander. Ona to Helena Modrzejewska. Alek właśnie przyjechał do Warszawy na pogrzeb ojca. Pokazał „Grę w mora” i „Austerię rzymską”. Miał dobry okres w życiu i pieniądze. Modrzejewska przyjmowała towarzystwo u siebie na salonach. Pojawiała się tam śmietanka Warszawy, bywał i Gierymski. Alek burczał, że miłość jego otoczona jest „kpami orderowymi i nie, herbowymi i Żydami”. Uczucie pozostało platoniczne i, jak pisał, „ta miłość zgasła i nie zdążyła choćby owocu wydać w sztuce”.

W Warszawie są amatorzy, ale ostryg

To słowa Maksa na wieść, że nareszcie ktoś chce kupić obraz Aleksandra. Alek wtórował: „Lepiej być koniem wyścigowym w Polsce niż malarzem”. U schyłku życia Maksymilian był w miarę zamożnym człowiekiem – jego malarstwo kupowali Niemcy i Anglicy. Obraz przedstawiający huzarów nabył sam Franciszek Józef za dwieście guldenów. „Dwieście guldenów samo w sobie dobre, ale że cesarz kupił – to tym lepiej” – notował Maks. W Polsce jednak braci nie zauważano. Gdy Oleś pokazał w Warszawie włoskie płótna, zarzucono mu „gruby szpetny realizm” oraz „brak wyższej idei”. O ile bowiem Maks malował tematy batalistyczne i jako tako patriotyczne, Oleś zupełnie je odrzucał.

Tymczasem w Polsce właśnie dzieła bogo- ojczyźniane ceniono najbardziej. Stąd per- manentna bieda młodszego Gierymskiego. W spadku po Maksie (miał 28 lat, gdy zabiła go wykryta zbyt późno gruźlica) otrzymał pewną sumę, która pozwalała żyć jakiś czas. Potem bywało na ogół biednie. W 1877 roku notował, że od czterech lat niczego nie sprzedał. Zarabiał jako ilustrator i po pewnym czasie serdecznie tę pracę znienawidził. W desperacji twierdził, że może malować na obstalunek – cokolwiek, tylko nie konie! Przyjechał do Warszawy na kilka miesięcy, został pięć lat. Namalował znakomite „Święto trąbek”, które Matejko nazwał „zagraniczną bezmyślnością” i obsobaczył za „banalność motywu”. Przyznawał jednak, że obraz jest dobrze namalowany. W końcu Oleś popadł w depresję, stał się mrukiem i odludkiem. Wyjechał z miasta, bo tak kazali mu lekarze.

Mnie nie żony było trzeba. Mnie było trzeba sztuki i wiary w siebie

Twierdził Aleksander, gdy już opuścił Warszawę. „Umierałem ze sztuki” – dodawał i miał do przyjaciół pretensje, że tylko na to patrzyli. Z wiekiem czuł się coraz bardziej niedoceniony. Być może towarzyszył mu cień starszego brata – mentora i opiekuna, ale też rywala. To przecież on utorował mu drogę do Monachium, zainteresował tematyką miejskiej biedoty. Alek chciał być niezależny, żeby nikt nie mówił, że sukces zawdzięcza Maksowi. Stanisław Witkiewicz przytaczał jego słowa, choć nie wiadomo, czy prawdziwe: „ja od śmierci brata stałem się człowiekiem”. Może rzeczywiście uwolnił się od złowrogiego cienia, ale szczęścia mu to nie przyniosło. Sławy nie zyskał, choć malował znakomicie, wspierany przez dawnego kolegę ze studiów, Ignacego Korwin- -Milewskiego, który kolekcjonował prace Gierymskiego. W latach 90. bywał we Włoszech i w Monachium, powoli tracił kontakt z Polską. Witkiewicz twierdził, że malarz popadł w obłęd i paranoję. Miał przyjechać do Warszawy specjalnie, żeby się z nim pojedynkować o jakąś kamizelkę rzekomo wysłaną przez Witkiewicza. Swoje życie Aleksander podsumował tak: „Mam kota, sąsiada muzyka, co mnie lubi i szuka, mam i siebie, którego nie lubię i muszę mieć ciągle”. Do tego były jeszcze „obrazy, które nienawidzę”.

„Jestem całkowicie rozstrojony. Ach co to za męka ta sztuka” – pisał pod koniec życia w jednym z listów. Fatalna skłonność do melancholii w końcu pokonała malarza. Zmarł w szpitalu psychiatrycznym na rzymskim Zatybrzu, 6 marca 1901 roku. Zorganizowana rok później wystawa pośmiertna w Zachęcie dała dochód z biletów i składek w wysokości 958 rubli. Większość pieniędzy przeznaczono na pokrycie kosztów nagrobka, wzniesionego w Rzymie przez Antoniego Madeyskiego.

Tekst: Stanisław Gieżyński
Zdjęcia: materiały muzeów

Korzystałem: „Aleksander Gierymski 1850-1901”, red. Z. Jurkowlaniec et al., Warszawa 2014; „Listy i notatki. Maksymilian Gierymski, Aleksander Gierymski”, zebrał Juliusz Starzyński, Wrocław 1973; „Maksymilian Gierymski”, Ewa Micke-Broniarek, Wrocław 2002.

reklama