Powiedzieć o Andrzeju Czeczocie satyryk-karykaturzysta to stanowczo za mało. Był filozofem-moralistą. Obrywali od niego wszyscy bez wyjątku. Za swój humor został nawet skazany.
Poznałam go na początku lat 80. w Galerii Grażyny Hase. Wystawiał haftowane makatki oraz bereciki z tzw. antenką, tradycyjne nakrycie głowy chłoporobotniczego ludu. Czeczot rozciągał te beretki na mokro i zalecał nosić zsunięte na czoło, na podobieństwo słynnych wówczas „nicholsonówek” (jak Jack Nicholson w „Locie nad kukułczym gniazdem”). Tyle że w wersji Czeczota z „nicholsonówek” zawadiacko sterczały kutasiki.
Przez wiele lat nieobecny w kraju, powrócił w 1997 roku, już za „wolnej Polski”. W 2001 roku, po latach emigracji, pokazywał w galerii Zapiecek postnowojorskie rysunki obok prac Rafała, syna z drugiego małżeństwa z Zofią Zarembą (także nieżyjącą już psycholożką-wróżką). Ojciec i syn znakomicie się uzupełniali. Niestety, Rafała dopadła choroba psychiczna, największa zgryzota dla ojca. O własne zdrowie Andrzej nie dbał. Jak większość z jego generacji nadużywał trunków i stronił od lekarzy. W maju ubiegłego roku poszedł do szpitala, bo kiepsko się poczuł. Był piątek, we wtorek już nie żył. Przyczyna śmierci: nowotwór.
Przedwojenna genealogia
Powiedzieć o nim „satyryk-karykaturzysta” to stanowczo za mało. To był filozof-moralista, demaskator obłudy. Do tego wynalazca „brutalnego” stylu w rysunku, polski prekursor neofowizmu. W kontaktach z bliskimi wyzbywał się ostrości. – Stawał się ciepły, otwarty, czuły – opowiada Mira Arens, szefowa galerii Zapiecek, wieloletnia przyjaciółka artysty. – Miał jednak wadę: nie umiał udawać. Wybuchał nieparlamentarnie, rozjuszony tym, co obserwował.
Pochodził z Włoszczowy koło Kielc. W czasach gimnazjalnych wstąpił tam do harcerstwa. Oto zbiórka przed wyruszeniem w teren: Andrzej puchnie z dumy, że wreszcie stanie się prawdziwym mężczyzną. A tu na szkolny plac wkracza służąca Czeczotów z garnkiem mleka, żeby druh wypił coś ciepłego przed wymarszem. Odtąd Andrzejek miał ksywkę „druh Mleczko”. Nie mylić z Andrzejem Mleczko!
Siedemnastoletni Czeczot przyjechał na Śląsk, trafił do liceum w Żorach. A tam wszyscy mówią „ślunsko godko”, której nowicjusz nie kuma. Cudzoziemiec! Na szczęście w katowickiej filii Akademii Sztuk Pięknych w Krakowie, gdzie zdał po maturze, obowiązywała ogólnopolska gwara: młodzieżowa. W 1957 roku Andrzej obronił dyplom, rok wcześniej zadebiutował jako satyryk w tygodniku „Szpilki”. Potem okraszał rysunkami łamy różnych inteligenckich periodyków. Dla tygodnika „itd.” wymyślił dodatek specjalny, zatytułowany „Plebey”, swojską wersję niedostępnego „Playboya”. Niskonakładowy rarytas, o który zabijali się wielbiciele artysty. Albo inne cudo: opublikowany w 1980 roku zbiorek zatytułowany „IFO – zidentyfikowane obiekty latające” (zadedykowany Stanisławowi Lemowi).
Cztery lata temu nakładem Iskier ukazał się „Album przedśmiertny” (dla żony Soni). Zawartość jak zwykle gorzko-sprośno-refleksyjna. I przezabawna. Obok starych i nowych rysunków, w większości niepublikowanych, króciutkie wspomnienia artysty o sobie i rodzinie. Niestety, nazwa tomu okazała się prorocza…
Styl z kartofla
W PRL-u uwielbiali go wszyscy, których mdliło od propagandy sukcesu. Bo był inny – dosadny jak chyba nikt przedtem. Serwował piorunującą mieszankę seksu, okrucieństwa i chytrości. Parodiował rodaków już samą formą rysunków.
W latach 70. stworzył własnego bohatera czy raczej – antybohatera, chłopka-roztropka, otumanionego wysokoprocentowym napojem z ziemniaków. Wkrótce jego artystyczno-prześmiewczą konkurencję stanowiło trio Andrzejów: Dudziński, Krauze, Mleczko. Żaden nie miał wątpliwości, że Czeczot był tym najważniejszym z Andrzejów. Nawet młodszy od nich Marek Raczkowski przyznawał: – Czeczot był dla mnie drugim, po Sławomirze Mrożku, objawieniem w polskim rysownictwie.
Suplementem do jego twórczości rysunkowej stały się… makatki. Wiele lat przed powszechnym zainteresowaniem kiczem wymyślił imitacje ludowych haftów opatrzonych umoralniająco-naiwnymi sentencjami. Nazywano je – jakżeby inaczej! – „czeczotkami”. Na pierwszy rzut oka nie różniły się od autentycznych, jarmarcznych: białe płótno, niezdarny haft kolorowym kordonkiem, nad nim koślawy napis. W istocie „czeczotki” były antytezą swojskich mądrości. Największą furorę zrobił haft z dobrą żoną, która „tym się chlubi, że gotuje, jak mąż lubi” – a on, świntuch, lubi ją na golasa, w samym fartuszku.
– Nigdy nie wiedziałem, czy ludziom podobają się moje poglądy czy dowcipy – mówił w wywiadzie w 1990 roku, kiedy na krótko odwiedził Polskę po ośmioletniej emigracji. Co rusz miał problemy w redakcji „Polityki” z racji dosadnego słownictwa i nadmiaru golizny. W końcu zaczął publikować w „Nie” Jerzego Urbana. I dopiero wtedy zawrzało! Oburzeni byli nawet przyjaciele artysty. A on wyjaśniał: to jedyne miejsce bez cenzury. Artysta musi być wolny.
Skazany za humor
Najgłośniejsze wydarzenia z życia naszego bohatera to konflikty z prawem. W 1976 roku Czeczot został pozwany do sądu przez aktora Ryszarda Filipskiego, popieranego przez komunistyczną władzę, który w rysunku satyrycznym zamieszczonym na łamach tygodnika „Literatura” dopatrzył się osobistej zniewagi. Odbył się groteskowy proces, w którym na świadków oskarżenia powołano Kazimierza Kutza i Jonasza Koftę. Kabaret napisany przez życie. Wyrok: sześć miesięcy w zawieszeniu, pokrycie kosztów procesu i przeprosiny.
A główny „winowajca”, czyli rysunek? Taki oto: na stole pistolet i puszka z napisem „Zyklon B”. Obok facet ze spluwą, na drugiej dłoni – kastet. Twarz niewidoczna, ukryta pod kominiarką. W tle afisz z napisem: „Teatr Ludowy w Nowej Hucie. Ryszard IV”. A Filipski był wtedy dyrektorem nowohuckiego teatru.
Praca okazała się brzemienna w skutki: rysownika oskarżono, że do sporządzenia tego dzieła zainspirowali go syjoniści. Kutz i Kofta mieli to potwierdzić. Obaj zgodnie zeznali, że „przyznanie się” Czeczota do winy na solidnie zakrapianej wódką imprezie było żartem. Żaden z takich zeznań pożytek. Mimo to artyście odebrano rubrykę w „Literaturze”, inwigilowano, szczuto telefonami z pogróżkami, nękano nieustannym legitymowaniem.
Pięć lat później, zaraz po ogłoszeniu stanu wojennego, wpakowano go do pudła. W środku nocy władza wyłamuje drzwi jego katowickiego mieszkania, wywleka właściciela w samych gaciach, gna po śniegu. Do suki, potem do interny. Kolejna komediowa scena. Tak opisał ją Kazimierz Kutz: – Czeczota internowano w samych skarpetkach, a na dworze było minus 15. Gdy po niego przyszli, Czeczotowa otworzyła okno i krzyczała na pół miasta: „Gestapo! Gestapo!”. Zwijali się szybko, mimo że nikt z sąsiadów nawet nie kiwnął palcem.
Nieznośna lekkość bytu
Czeczota przestała bawić PRL-owska rzeczywistość. Jak mówił, obawiał się, że bywanie w sądach wejdzie mu w nałóg.
Rok 1982, emigruje do USA. Szczęściarz – dzięki pomocy kumpli udaje mu się znaleźć pracę w Nowym Jorku, w dodatku we własnym fachu. Andrzej Dudziński i Jan Sawka, kilka lat wcześniej zadomowieni w Wielkim Jabłku, przetarli przybyszowi drogę do „New York Timesa” i „New Yorkera”. Wsparcie było nieocenione, Czeczot nie mówił po angielsku, nie znał tamtejszych układów. Udało się, współpraca zaskoczyła.
– Kiedy rysuje się dla jednego prestiżowego pisma, drugiemu bardzo to pochlebia – tłumaczył swój sukces. Mimo to tęsknił, więc przerabiał sylwetkę Empire State Building na podobieństwo Pałacu Kultury i Nauki.
Za oceanem zamiast surowych czarno-białych kompozycji pojawiły się bajecznie kolorowe fantazje na motywach „amerykańskiego snu”. Jak zwykle przewrotny, twierdził, że nigdy z Polski nie wyjechał: „…mieszkałem na Greenpoincie, w polskiej dzielnicy, wśród polskich sklepów”. Mimo to zmęczyła go nieznośna lekkość amerykańskiego bytu, bo niespełna dwie dekady później wrócił do kraju. Zamieszkał w Warszawie.
Eden dla palaczy
Kolejna przemiana – połączenie wczesnej czarno-białej fazy z jaskrawą zachodnią paletą. Ale pazur Czeczotowi nie stępiał, oko też nie oślepło. Nadal obnażał stare i nowe przywary naszego społeczeństwa; dostrzegał pogoń za sensacjami, seksem, kasą. Jednak wraz z polskim ustrojem zmienił się odbiorca i poza „Polityką” ofert dla satyryka nie było.
Skoncentrował się zatem na filmie animowanym. Pełnometrażowym, ręcznie malowanym na celuloidowej taśmie. Niezwykle pracochłonnym. Przez sześć lat trudził się nad „Edenem” o przygodach Youzecka – polskiego Kandyda, zarazem Odysa, a przede wszystkim kogoś podobnego do autora.
Bohater, utalentowany prostaczek, odbywa podróż z polskiej wiochy do Nowego Jorku, po drodze spotykając typy z różnych bajek: Prometeusza, Janosika, Salvadora Dali, orkiestrę z Titanica, Chopina, Paganiniego, Elvisa Presleya. Pojawiają się też współcześni herosi: Bill Clinton i Monica Lewinsky. Muzykę skomponował Michał Urbaniak, wokalizy wykonała Urszula Dudziak. „Eden” przyniósł autorowi nagrodę na 27. Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni.
A skoro o raju mowa – Czeczot namalował własną jego wizję: miejsce, gdzie nie obowiązuje zakaz palenia nawet pod rajską jabłonką. I gdzie kurzą wszyscy, od aniołów po Adama i Ewę. Mam nadzieję, że mu się spełniło.
Tekst: Monika Małkowska
Zdjęcia: Joanna Kossak, Galeria Zapiecek, Forum
reklama