Aktorka i projektantka wnętrz opowiada o obrazie, który cudem przetrwał wojnę. Łączy kolejne pokolenia i wprowadza kolory do jej wyciszonego, białego domu.
MAŁGORZATA TOMCZYK: Agnieszko, jak to możliwe, że ty, wielbicielka skandynawskiego minimalizmu, łagodnej bieli, wieszasz w salonie tak duży i pełen kolorów obraz?
AGNIESZKA SUCHORA: To nie jest zwykły obraz. Namalowany w latach 20. przez Adama Herszafta, brata matki mego męża (aktora Krzysztofa Kowalewskiego, przyp. red.), przedstawia ich rodzinę. Mama Krzysia została uwieczniona na nim jako mała dziewczynka. „Rodzina” to nasza bezcenna pamiątka. Jedna z nielicznych, cudem ocalona podczas okupacji, w tapczanie teściowej. Jesteśmy z tym obrazem związani emocjonalnie. Uznałam, że „te sprawy” są ważniejsze od mojej estetycznej histerii – od tego, że ja bym chciała mieć w domu biało i czysto. Rodziny jest już tak mało...Gdziekolwiek się przeprowadzę, ten obraz na pewno pójdzie ze mną.
Co właściwie dzieje się na nim? Jak go czytasz?
To rodzinny spacer na obrzeżach miasta. Takie leniwe niedziele z długim śniadaniem, rozmowami, przewalaniem się po kanapie w naszym domu są świętością. Nie tenis, nie konie, nie zakupy. Ale właśnie bycie razem, nicnierobienie. Mimo upływu czasu obraz „Rodzina” wygląda doskonale. Bo został starannie odnowiony. Pamiętam dzień, w którym mój mąż przetransportował go tutaj. A właściwie przeniósł na własnych plecach, gdyż rama nie mieściła się w aucie. Patrzę przez okno w kuchni i widzę szczęśliwego Krzysia, wiatr wzdyma płótno z „Rodziną” niczym żagiel – wydawało się, że za moment wyrwie się z ram, uleci... Trzeba było zadbać o obraz. Pełny ubytków, przybrudzony, dopominał się o renowację. Znaleźliśmy wspaniałą konserwatorkę Anię Lewandowską pracującą w Muzeum Narodowym. Ona przywróciła dzieło do życia. Stało się o trzy tony jaśniejsze, byłam zaskoczona efektem. Chociaż podobało mi się także takie nadwerężone przez czas.
Mąż był zadowolony?
Pewnie, on lubi kolor w przeciwieństwie do mnie.
Nigdy was nie kusiło, by stworzyć kontynuację „Rodziny”, namalować jej współczesną wersję?
Chyba tylko Nowosielski by podołał...
W waszym salonie jest jeszcze jeden portret rodzinny, autorstwa Andrzeja Dudzińskiego, rysownika i malarza: kobieta, mężczyzna, dziecko i pies.
To pierwszy obraz, który kupiliśmy do naszego wspólnego domu. Uwielbiam twórczość Dudzińskiego, jego poczucie humoru. Nieoczywistość. Wiedziałam, że chcę często patrzeć na ten obraz.
A gdy projektujesz wnętrza, to na jakim etapie pojawiają się w nich obrazy?
Najgorsze, co może być, to dobieranie sztuki pod kolor zasłon. A przecież obrazy to nie meble. To nie tak, że pewnego dnia jedziemy po nie do hurtowni, wybieramy kilka sztuk, wieszamy na ścianach i gotowe. Najlepiej, gdy sztuka przychodzi do nas sama, stopniowo. Gdy np. nagle w podróży odkrywamy obraz, który nas ciekawi, zatrzymuje, wzrusza. Wszystkie domy z interesującymi kolekcjami, jakie znam, obrastały w nie latami, niespiesznie. Kiedy je odwiedzam, odczuwam przyjemność natury estetycznej.
Od razu wiesz, gdzie powiesić obraz, czy decydujesz o tym metodą prób i błędów?
Raczej od razu, ale czasem biegam z obrazem po domu i przymierzam. Nie lubię, gdy wiszą za wysoko, uwielbiam komponować je w grupy. Unikam ram. Gdybym miała większą przestrzeń, ustawiłabym też mnóstwo malarstwa na podłodze, oparła o ściany. Lubię takie niezobowiązujące, ruchome kompozycje. Ale mój dom nie przyjmie już nic więcej, nawet się nie rozglądam.
Przecież możesz stworzyć domową galerię zapasową...
Nie znoszę, gdy coś w domu czeka na swoją kolej w kącie.
Nad kominkiem widzę obraz z pejzażem, malowany tą samą ręką co „Rodzina”.
Adam Herszaft podróżował przed wojną trochę po Włoszech, stąd pewnie wzięła się ta „Florencja”. Na klatce schodowej wisi jeszcze rycina „Wenecja” tego samego autora. My też trochę podróżowaliśmy po Włoszech. W latach 90. Toskania nie była jeszcze taka zatłoczona, wspaniale ją wspominam. Moje włoskie podróże miały cel – obrazy i freski Piera della Francesca, mojego ulubionego malarza. Fascynuje mnie XV-wieczne malarstwo. Ostatnia miłość to Petrus Christus oglądany w Gemäldegalerie w Berlinie.
Lubisz odwiedzać wystawy, galerie, muzea, targi sztuki?
Chętnie wpadam do Muzeum Narodowego, do kameralnych galerii. Czasem coś kupuję. Najwięcej szczęścia miałam jednak na Kole – znalazłam tam autoportret Henryka Berlewiego, czołowego reprezentanta awangardy w malarstwie i grafice lat 20. Ale to był fuks.
A sama malujesz?
Nigdy nawet nie próbowałam. Nie umiem i nie mam potrzeby, ale może projektowanie wnętrz, którym zajmuję się od lat, to jakiś erzac. W końcu to rodzaj sztuki wizualnej, kreowanie nowego bytu. Najpierw to było hobby, a teraz trochę jak drugi zawód.
To co teraz masz na warsztacie?
Dwa projekty – siedlisko na Podlasiu i pensjonat nad Bałtykiem. Zobaczymy, co z tego wyjdzie.
O ARTYŚCIE: ADAM HERSZAFT
Grafik, malarz i pisarz, urodzony w 1886 r. Studiował w Szkole Sztuk Pięknych w Warszawie oraz w Académie des Beaux-Arts w Paryżu. Podróżował do Niemiec i Włoch. Członek Towarzystwa Zachęty Sztuk Pięknych w Warszawie. Do 1930 r. zajmował się prawie wyłącznie grafiką, stosując techniki metalowe – staloryt, suchą igłę. Do najlepszych prac graficznych Herszafta należą pejzaże, sugestywnie oddające grę świateł i wibrację powietrza. Malował portrety i kompozycje tematyczne. Dużym zainteresowaniem cieszył się cykl akwafort „Stary Berlin” oraz teka akwafort wydana w 1924 r. Podczas II wojny światowej znalazł się w getcie warszawskim. W jego atelier spłonęło mnóstwo prac, a on sam zginął wraz z rodziną wywieziony do obozu śmierci w Treblince w 1942 r.
Zdjęcia: Aleksander Rutkowski / Olo Studio
Podziękowania za współpracę podczas sesji dla Aleksandry Kujawskiej i Alexandry Moskalskiej / Vipera za wykonanie makijażu