Efraim i Menasze Seidenbeutl - utalentowani bliźniacy

Sztuka

Na świat przyszli razem i razem z niego odeszli. Wspólnie żyli, studiowali i malowali. Najbliżsi przyjaciele nie potrafili ich rozróżnić. W życiu i w sztuce. Efraim i Menasze Seidenbeutlowie byli nierozdzielni. Czworonóg malujący - mówiła o nich Monika Żeromska.

Portret Moniki Żeromskiej nie przetrwał wojennej zawieruchy. Pozostało spisane przez córkę pisarza wspomnienie o tym, jak był malowany. Przychodzili oto dwaj artyści, „czworonóg malujący”, i razem pracowali przy wielkim płótnie. Czasem zostawał tylko jeden, malował czas jakiś, odkładał paletę i pędzle i obwieszczał: „Do nosa przyjdzie brat”. Wychodził, a pałeczkę przejmował ten drugi. Naprawdę byli braćmi, na dodatek bliźniakami. Żeromska uważała, że dzięki temu mieli identyczną budowę oka i jednakowo reagowali na kolor. Imiona dostali biblijne, po synach patriarchy Józefa: Efraim i Menasze. Nazwisko Seidenbeutel oznaczało „jedwabny woreczek”. Przyjaciele mówili o nich: Sasze i Menasze.

DWA W JEDNYM

Bracia przyszli na świat w 1902 roku w rodzinie Abrama Seidenbeutla, pracownika w fabryce tekstyliów, i Szpryncy z domu Berliner. Abram był człowiekiem niezamożnym, choć wedle niektórych źródeł w fabryce zajmował stanowisko buchaltera. Bliźniacy mieli czterech braci i trzy siostry. Talenty artystyczne przejawiali chłopcy. Najmłodszy Hersz rzeźbił i rysował, najstarszy Józef był grafikiem i malarzem. To on wciągnął bliźniaków w świat sztuki, udzielając im pierwszych lekcji. Był głęboko zaangażowany w ideę sztuki żydowskiej, utrzymywał szerokie znajomości w tych kręgach, między innymi z Szymonem Anskim. Według własnoręcznie napisanych życiorysów chłopcy w wieku 13 lat podjęli pracę w biurze, chodzili też do szkoły średniej. W końcu pobierali nauki w Miejskiej Szkole Sztuk Zdobniczych u Miłosza Kotarbińskiego.
Chorujący na gruźlicę Józef niedługo zmarł, co stało się impulsem dla Menasze, by złożyć papiery do Szkoły Sztuk Pięknych. Opłaciwszy jedno czesne, do pracowni Tadeusza Pruszkowskiego bracia chodzili na zmianę. Długo nikt się nie orientował, bo nie dość, że wyglądali identycznie, to jeszcze tak samo malowali. Połapał się w końcu sam profesor i od tej pory Sasze i Menasze legalnie razem uczęszczali na zajęcia.

GRA PODOBIEŃSTW

Własna matka aż do dziesiątego roku życia musiała znakować braci, żeby ich rozróżnić. Bliźniacy sami utrudniali zadanie. Nosili jednakowe ubrania i buty, podobnie się strzygli. Gdy jeden musiał założyć na zębie złotą koronę, drugi natychmiast poleciał do dentysty, choć zęby miał zupełnie zdrowe. Na uczelniane egzaminy ustne każdy zakuwał jeden przedmiot i zdawał go również za brata. Wśród studenckiej braci byli powszechnie lubiani. Kolega wspominał: „Cisi, małomówni, koleżeńscy i sympatyczni”. Wzbudzili sensację na pierwszym plenerze uczniów Pruszkowskiego w Kazimierzu Dolnym. Jego zwieńczeniem był bal na ruinach zamku. Zeszłoroczny niezbyt się udał: fajerwerki nie wypaliły, a główny fant w loterii, koza, zerwał się z postronka. Oczekiwania były wielkie, zaplanowano występy. Jeden z braci wlazł do umieszczonej na scenie skrzyni, by na hasło „hokus- -pokus kic!” wyskoczyć z innej, umieszczonej kilka metrów dalej. Publika szalała. Bracia mieli też w zwyczaju nękać fryzjerów. Jeden szedł się ostrzyc lub ogolić, płacił i wychodził. Po godzinie wpadał drugi, oburzony, że zapłacił za usługę, która nie została wykonana.
Seidenbeutlowie pozostawali pod dużym wpływem Pruszkowskiego. Należeli też do zainspirowanej przez niego Szkoły Warszawskiej. Jeden z krytyków notował, że umieją malować i są płodni, lecz nic nowego do powiedzenia nie mają. „Takie obrazy jak ich rachuje się na mendle i kopy na każdej wystawie francuskiej”. Bliźniacy faktycznie malowali dużo: razem i osobno, podpisując prace indywidualne inicjałem imienia. Menasze za martwą naturę dostał nawet tysiąc złotych nagrody od Ministra Wyznań Religijnych i Oświecenia Publicznego. Szkoła zaś dała skierowanie na studia artystyczne do Francji, Niemiec i Belgii. Dokąd konkretnie pojechali, nie wiadomo. Nie pozostały po tej wyprawie żadne ślady. Tytus Czyżewski wspominał o studiach paryskich, inni mówili o Włoszech.

SZTUKA MÓZGOWA

W malarstwie bliźniacy upodobali sobie pejzaż, martwą naturę, portret. W przeciwieństwie do zaangażowanego ideologicznie Józefa zupełnie odpuścili tematykę żydowską. Gdy koledzy w Kazimierzu malowali żydowskich handlarzy, oni pokazywali ogólne widoki miasteczka lub zaułki z niewyraźnie zarysowanymi postaciami ludzkimi. Na obrazach z Krakowa brakuje znanych budowli, są za to uliczki i podwórka. Portretom dzieci nadawali nieco melancholijny charakter. W poszukiwaniu inspiracji jeździli na Hel, mieszkali jakiś czas w Drohobyczu, o czym donosił Bruno Schulz. „Sztuka to wybitnie fakturalna i mózgowa” - pisał krytyk o sposobie kładzenia farb i przenikaniu koloru. Inny narzekał, że „można to nazwać malarstwem, ale nigdy sztuką”. Ich obrazy pokazywano w Edynburgu i Galerii Tretiakowskiej. Pierwszą indywidualną wystawę mieli dopiero w 1935 roku.

Nie wiadomo, gdzie zastała ich wojna, ale przez jakiś czas mieszkali we Lwowie. Tu powstał ostatni znany obraz bliźniaków – „Martwa natura z zieloną butelką”. Wyjechali podobno do Moskwy, potem trafili do Białegostoku. Gdy weszli Niemcy, zamknięto ich w getcie. Pracowali w malarskiej grupie, która robiła kopie obrazów mistrzów. Po likwidacji getta zostali wywiezieni do Stutthofu, wreszcie – pod koniec wojny – do Flossenbürga. Zginęli zaraz po przyjeździe, tego samego dnia, zamordowani przez esesmanów. Był kwiecień 1945 roku, Amerykanie wyzwolili obóz kilka dni później. Z wielu obrazów braci wojnę przetrwało kilkanaście sygnowanych przez Efraima, tyle samo przez Menasze i wspólnych.

Tekst: Staszek Gieżyński

Zdjęcia: Dzięki uprzejmości Żydowskiego Instytutu Historycznego im. EmanuelaRingerbluma

reklama