W pracowni Magdaleny Snarskiej w Częstochowie prawie zawsze rozbrzmiewa Bach, Händel, Corelli. Na sztalugach dwa albo i trzy obrazy, nad którymi pracuje jednocześnie. – Jeśli coś jest nie tak, to ich nie wypuszczę w świat – opowiada o tym, jak przez lata nauczyła się cierpliwie nakładać cieniutkie warstwy farby, jedna na drugą. Gdzie tam warstwy, właściwie drobinki. Z owych drobinek powstaje zaginiony świat. Może ten, który lubi oglądać na starych obrazach, bo Magdalena, kiedy może, wraca do Luwru. – Mam tam stałe miejsce przed „Madonną” van Eycka – żartuje. – Działa na mnie Bellini i Picasso.
Na co dzień zachwyca się twarzami. Zapamiętuje usta, owale, dorzuca trochę wyobraźni, jakieś wspomnienia i maluje. Codziennie godzinę, dwie, ale raczej z doskoku. Od dwudziestu lat pracuje bowiem na uczelni (jest profesorem na Akademii im. J. Długosza w Częstochowie). Do tego dochodzi rodzina. – Mam dwoje dzieci i pewnie straciłam jakieś obrazy, które kluły mi się w głowie, bo maluchy akurat ząbkowały – zastanawia się bez grama smutku. – Rodzina i ludzie są najważniejsi. Bez miłości do człowieka nic by z tego nie było. Kiedy jestem szczęśliwa, idę do pracowni i wtedy najlepiej mi się maluje. Mogę uciekać w stronę ideału, piękna ciała i duszy.
Jeśli już ktoś kupuje jej obraz, jest zdecydowany: chce ten, a nie inny. Często wcześniej robi dla niego miejsce, przygotowuje ścianę, tak jak przygotowuje się pokój na przyjęcie dziecka. – Cieszę się, gdy ludzie oglądają moje prace i się wzruszają – mówi i dodaje: – Nie wiem, ile godzin musiałabym opowiadać, aby wywołać podobne emocje.
Tekst: Beata Woźniak
Fotografie: z archiwum malarki
Kontakt do artystki: www.snarska.com
reklama