Powołanie do bycia ceramikiem poczuł jako 12-latek na obozie letnim. Nikt jego fascynacji do końca poważnie nie traktował, choć rodzice mieli różne artystyczne ciągoty.
Ojciec, z zawodu prawnik, każdą wolną chwilę spędzał na malowaniu i rzeźbieniu, matka interesowała się modą, pisała do „Vogue’a” i lubiła żyć kolorowo. Jonathan długo był na ich utrzymaniu, bo lepienie wazonów nie przynosiło kokosów. Na studiach chwytał się różnych prac, ale dość szybko je tracił. Za „niewłaściwe nastawienie do sprzedaży koktajli owocowych” albo za... romans z szefem. Doszedł do wniosku, że jest „niezatrudnialny”.
Pokazał jednak swoją pierwszą kolekcję ceramiki sprzedawcom luksusowej marki Barney, a ci złożyli u niego pierwsze zamówienie. Potem poprosili o pomysły na kolekcję tkanin i jego kariera nabrała zawrotnego tempa. W 1998 roku otworzył w Soho własny sklep, w którym w niedługim czasie sprzedawał już wszystko – od drobiazgów i pościeli po oświetlenie i meble. W dwie dekady otworzył 30 filii, w tym dwie w Londynie. Do tego wszystkiego sam projektuje wnętrza, pisze książki i jest jurorem w telewizji. O klientach mówi, żeby traktować ich jak pacjentów psychiatrycznych: „Wsłuchiwać się w ich potrzeby, a potem oferować im to, czego NAPRAWDĘ potrzebują”.
Jego styl to happy chic. Szyk radosny, z dozą koloru, wyrafinowanych form. Sam uważa, że tzw. dobry smak pozbawiony jest sensu, jeśli nie ma w nim zabawy. Ze wszystkich rzeczy w swoim domu najbardziej lubi kupione na pchlim targu popiersie Michaela Jacksona z ery „Thrillera”. Mówi, że najwięcej w życiu zawdzięcza nauczycielce od ceramiki, która mówiła mu: „Nie masz talentu, zapomnij o marzeniach i zostań prawnikiem”. To była najlepsza z rad, których nie posłuchał.
Więcej na: jonathanadler.com
Opracowanie: Beata Majchrowska
Zdjęcia: materiały prasowe