Marcel Wanders jest jak showman. Nieustannie potrzebuje kontaktu z publicznością, chce ją bawić i wprawiać w zachwyt, uwodzić.
W towarzystwie tego zabawnego Holendra trudno się nudzić. Mówi dużo i chętnie, a anegdotami sypie jak z rękawa. Zawsze ma mnóstwo czasu dla dziennikarzy, a każde spotkanie celebruje – najpierw pieczołowicie rozkłada swoje portfolio, potem zamawia kawę i ciastka. Dopiero wtedy przystępuje do rzeczy i opowiada, że w białych skarpetkach paraduje bez zażenowania, że nigdy nie rozstaje się z turkusowymi naszyjnikami, które robi z pięcioletnią córką, że pomysł na słynną lampę Skygarden wziął dosłownie z sufitu.
– Mieszkałem kiedyś w starej kamienicy, gdzie sufit zdobiły oryginalne stiuki – wspomina. – Był piękny i kiedy przeprowadzałem się do nowego domu, postanowiłem zabrać go ze sobą. Po prostu skopiowałem stiuki i wykorzystałem jako dekorację abażura. Poważnieje dopiero wtedy, gdy zaczynamy rozmawiać o pracy. Tłumaczy, że został projektantem, żeby inspirować ludzi. – Moje przedmioty zawsze przekazują emocje – śmieszą, zaskakują, rozczulają, ale nikt nie pozostaje wobec nich obojętny. Chciałbym, żeby prowokowały do działania – tłumaczy Marcel. I prowokują.
Pewien pakistański przedsiębiorca, który zaopatrywał znaną włoską firmę meblową w skórę, dostał kiedyś od nich katalog z najbardziej znanymi projektami i znalazł tam zdjęcie koronkowego stołu Wandersa zrobionego ze sztucznego włókna. – To zmieniło jego spojrzenie na tkaniny – opowiada projektant. – Odkrył, że mebli nie robi się tylko ze skóry i wkrótce zaczął rozprowadzać również inne materiały. Dla Holendra ważne jest to, żeby przedmioty, które projektuje, wnosiły coś do naszego życia.
– Największym błędem współczesnego designu jest funkcjonalizm za wszelką cenę. Przecież im bardziej funkcjonalne jest krzesło, tym mniej je czujemy, aż w końcu przestajemy zauważać – tłumaczy. – Meble powinny być nie tyle praktyczne, co ładne. Dzisiaj ludzie nie kupują rzeczy tylko dlatego, że ich potrzebują, ale dlatego, że im się podobają – argumentuje designer. Tak jak podoba się ażurowy Knotted Chair z 1996 roku – sztandarowy produkt Wandersa, czy zaprojektowany dla Kartella stołek Stone w kształcie klepsydry, wyglądający jak oszlifowany brylant.
To na studiach Wanders nauczył się, że meble powinny przede wszystkim cieszyć oko. Był prymusem – zawsze na czas oddawał projekty, wszystkie dopracowane w najdrobniejszych szczegółach. – Aż któregoś dnia mój profesor popatrzył na jedną z prac i podsumował: „Dobrze zrobiona, szkoda tylko, że jest taka brzydka” – wspomina projektant. Z tej nauki Wanders szybko wyciągnął wnioski.
W 2000 roku założył własną firmę i nazwał ją Moooi, co po holendersku znaczy „piękno”. Tyle tylko, że Marcel dodał jeszcze jedno „o”, by wyraźniej podkreślić, co się dla niego liczy podczas projektowania. Do swojej pracy podchodzi trochę filozoficznie. – Rzeczy nie mogą być doskonałe, bo stają się nudne – uważa. Wśród złotych myśli Wandersa pojawia się i ta, że design to łączenie tego, co dotąd nie zostało połączone, albo (moja ulubiona) że najlepszym sposobem dotarcia do ludzi jest poczucie humoru, co udowodnił projektując w 2001 roku lampkę kaganek B.L.O., którą włącza się... dmuchając.
Pracuje dla największych firm, jak Bisazza, B & B Italia, Poliform, Moroso, Flos i Droog Design. A kiedy pytam, skąd bierze pomysły, skąd wie, co najbardziej się ludziom podoba, tylko się uśmiecha. – Nie mam telewizora, nie czytam gazet... O nowościach dowiaduję się chyba na ulicy, w drodze do pracowni... Pomysły przecież wiszą w powietrzu.
Tekst: Monika A. Utnik
Fotografie: Studio Forma 96, Marcel Wanders Studio
reklama