Luca Scacchetti opowiada o swojej pracy.
Jestem jak turysta. Zanim zaprojektuję budynek, zwiedzam okolicę i poznaję jej historię – mówi architekt Luca Scacchetti, rocznik ’52, wykładowca na mediolańskiej politechnice.
Zamiast aparatu fotograficznego nosi szkicownik i akwarele. Rysunki powstają tysiącami. Na każdym jest dom. Z panoramicznymi oknami i basenem. Zwykle parterowy, wtopiony w krajobraz jak domy preriowe Wrighta.
Mój dom ma cztery poziomy, a jego centrum są spiralne schody jak łańcuch DNA. Kiedyś wnętrza były ascetyczne niczym muzeum, potem, gdy pojawiły się dzieci, stały się, dzięki Bogu, normalniejsze – śmieje się Luca. Dziś pewnie dom zaprojektowałby inaczej, bo okres buntu, kiedy lubił bulwersować, ma za sobą. – Dla mnie cenniejsze jest to, co przyciąga nie dziwactwami, ale ponadczasowością. Dom powinien wyglądać tak, jakby stał w swoim miejscu od zawsze – tłumaczy Scacchetti.
Nie wierzy w wąskie specjalizacje, podział na dizajn i architekturę. Gdy projektuje dom, to od a do z. Razem z meblami (na przykład klasyczny fotel Garibaldi, stół Cornice z drewna kauri i szkła), lampami (Blow ze szkła z Murano) czy deszczownicami w łazience (Arethusa). – Mebel jest tak samo ważny jak konstrukcja budynku: nie może być przez nią zagłuszony – mówi Luca. Najchętniej urządza salony. – Sięgam do modelu domu rzymskiego, gdzie wokół centralnego atrium skupiały się pozostałe pokoje. Dziś takim atrium jest właśnie salon.
Zaprojektował już tyle domów, że teraz marzy mu się praca nad... kościołem. – Startowałem w kilku konkursach, na razie bez sukcesu. Ale obiecałem sobie, że kiedyś jakiś kościół wybuduję.
Trzymamy cię za słowo, Luca.
Tekst: Monika Utnik-Strugała
Fotografie: Studio di Architettura Luca Scachetti
Nr 3 (111/2012)