Stanisław Hiszpański i jego rysunki
Stanisław Hiszpański opowiadał rysunkami historie. Czasem bajki dla dzieci, kiedy indziej wielkie dzieła literatury. Zawsze z humorem, bo nudziła go twórczość przez wielkie „Tfu”.
Stolik fornirowany, na fantazyjnie wygiętych nogach. Nieduży fotel dopełnia kompletu. – O, tak na nim siedział, gdy malował – Bogna Hiszpańska przysiada na samym skraju mebla. Niezbyt wygodna pozycja i aż trudno uwierzyć, że to właśnie tutaj powstały setki prac Stanisława Hiszpańskiego. Sam śmiał się, że niewielki rozmiar jego obrazów to sprawa życiowej konieczności – całe lata przemieszkał z rodziną w jednopokojowym mieszkaniu. Nie było miejsca na pracownię, więc tworzył na stole.
– W jego twórczości była wielka mądrość i mnóstwo humoru – opowiada córka artysty. Rysował ilustracje i obrazy inspirowane wielkimi dziełami literatury, portretował ukochany Kazimierz nad Wisłą, nawiązywał do motywów religijnych. – Maluj, dziadu, jak umiesz i lubisz, a zabawę w demiurgów zostaw innym – powiadał i tego motta trzymał się w swojej twórczości. Był współczesnym człowiekiem renesansu: architektem i tłumaczem, historykiem i archeologiem, pilotem i autorem książek o awiacji. W wolnych chwilach pisywał limeryki.
Willa na riwierze
Pochodził z rodziny właścicieli słynnej nie tylko w Warszawie, ale i w świecie firmy szewskiej. Jego pradziadek Stanisław (malarz był czwartym z kolei o tym imieniu) założył w 1838 roku w Warszawie warsztat i sklep. Był członkiem Komitetu Narodowego w 1861 roku, spędził rok na Syberii. Kolejni Hiszpańscy rozwinęli rodzinną firmę, czyniąc z niej symbol znakomitego rzemiosła.
W butach od Hiszpańskiego chodziła klasa średnia i wyższa, między innymi gen. Felicjan Sławoj-Składkowski, eksportowano je nawet do Indii czy Rodezji. Plotkowano o wielkim bogactwie Hiszpańskich, zwłaszcza po tym, jak podarowali biżuterię na skarb państwa, a dwór w Mądralinie – Akademii Umiejętności. Zimową porą ojciec malarza rewelacje o rzekomej willi na francuskiej Rivierze kwitował nostalgicznym: „A tam u nas, na Riwierze, jest teraz ładnie i ciepło”.
Młodego Hiszpańskiego interesowało mnóstwo rzeczy. Studiował architekturę, był instruktorem harcerstwa, współtworzył Akademicki Aeroklub i pisywał do „Skrzydeł”. Skończył Szkołę Podchorążych Rezerwy Lotnictwa w Dęblinie. Zajmował się kajakarstwem i ćwiczył boks. Kochał góry, czas spędzał na szlaku, a wieczory z góralami w karczmach przy przepalance.
Zdarzyło mu się raz przesiedzieć całą noc na drzewie, gdzie zapędził go zdenerwowany niedźwiedź. W górach, opowiadała Wanda, żona malarza, „na hali jedna z dziewczyn uczyniła go mężczyzną”. Był przystojny, córka tak wspomina ojca: „wysoki, smukły, uśmiechnięty; orzechowe świetliste oczy w ciemniejsze punkciki”. W 1932 roku ożenił się z Natalią Eychhorn, koleżanką ze studiów. Zginęła w czasie okupacji w Auschwitz, po tym jak gestapo złapało ją – podporucznika AK – z bronią.
Rysował od małego. W liceum „bazgrał na lekcjach złośliwostki”. Karykatury nauczycieli były często konfiskowane, a do dziennika trafiała „pała”. „Wcześnie nauczyłem się cierpieć dla sztuki” – śmiał się artysta po latach. Tymczasem ledwie dwa lata po maturze zaproszono go na wystawę sztuki uczniów organizowaną przez szkołę. I tu zdziwienie: jedno z pomieszczeń „galerii” dosłownie wytapetowano zarekwirowanymi karykaturami. Pracował już w tym czasie jako rysownik w warszawskich wydawnictwach. Oko satyryka przydało się, gdy w 1939 roku trafił do oflagu. „Puchłem z głodu i zimna, ale interesowała mnie tylko sztuka i dzień był zawsze za krótki” – wspominał. W niewoli został współtwórcą i kierownikiem teatrzyku kukiełkowego, zrobił około stu kukiełek i dekoracje do wystawianych sztuk. YMCA organizowało konkursy na karykatury, a Stanisław zgarniał nagrody.
Kompan doskonały
Z przedwojennej i wojennej działalności artystycznej Stanisława nie zostało nic. Prace obozowe zniszczono, dom rodzinny spaliło „Brandkommando” podczas Powstania Warszawskiego. W nowej Polsce artysta zaczął życie od początku. Ożenił się po raz drugi (z Wandą), zamieszkali w malutkim mieszkanku na Tamce.
– Na tej powierzchni można się albo pozabijać, albo bardzo kochać – mówił malarz. On stawiał na miłość. Okoliczności narodzin córki były dość dramatyczne, stworzył wtedy pierwszą kompozycję religijną – „Jezuska pod jabłoniami”, jako podziękowanie za szczęśliwy finał. Odtąd motywy religijne na stałe zagościły w jego twórczości. On sam mówił, że przeszedł drogę od ateizmu przez fascynację religiami Wschodu, aż do chrześcijaństwa. „Zyskałem przeświadczenie, że Bóg jest, że być musi, że organizuje i zna sprawy zarówno wszechświata, jak człowieka, robaczka czy trawki”, pisał.
Przy tym nie stronił od rozrywki. Na imprezach przy domowym winie czy ratafii śpiewał pieśni dziadowskie, których nauczył go jeszcze ojciec, a także góralskie i robociarskie. Serdecznie nie znosił oficjalnych spotkań i sztywnych rozmów o twórczości przez „duże Tfu”. – Był po prostu świetnym kompanem – wspomina Bogna Hiszpańska.
Zaraz po wojnie malarz zajął się ilustrowaniem książek o tematyce militarnej, sam też napisał dwie – o lotnictwie. Ciosem było zdegradowanie go przez Związek Polskich Artystów Plastyków z członka do kandydata pod pretekstem za mało intensywnej pracy twórczej. Ale Stanisław nie załamał się, jeździł do ukochanego Kazimierza i rysował, ile dusza zapragnie. W 1956 roku wybrał się z córką na wakacje pod Poznań. Chcieli zwiedzać zabytki, ale trwały prace archeologiczne i turystów nie wpuszczano. Artysta poznał się z jednym z profesorów prowadzących badania. Od słowa do słowa dogadali się tak, że został „dokumentatorem”. Robił rysunki zabytków i malarskie rekonstrukcje. Połknął bakcyl archeologii i wpadł na pomysł zilustrowania „Odysei”, legend sumeryjskich i „Eneidy”. Studiował teksty w kilku językach, robił notatki rysunkowe, tak, aby dogłębnie poznać realia epoki.
Żona wspominała, w jaki stres wpędziły Stanisława topory, o których mowa w „Odysei”. Otóż Odys miał jedną strzałą przestrzelić 12 toporów, a nikt nie miał pojęcia, o co mogło chodzić. „Mąż przez trzy tygodnie chodził jak błędny, szukał po bibliotekach” – wspominała Wanda. W końcu znalazł w źródłach stosowny rysunek – topory miały u nasady pętle, przez które można było puścić strzałę. O „Eneidzie” mówił Hiszpański, że choć imponuje erudycją, jest to „lipny panegiryk mający wywieść ród cesarzy rzymskich od Trojan”. Dlatego w jego ilustracjach jest parę dyskretnych, ale wyraźnie żartobliwych „szczególików”.
„Czego szukam w twórczości? Oczywiście wyżycia się” – pisał artysta. „Każdego rysowanego ludka, nawet trzecioplanowego, znam osobiście, mogę określić jego charakter, skłonności i zamiłowania”. Dodawał, że kocha wszelkie prymitywy i archaizmy, „niezałgane późniejszym mędrkowaniem”. O ilustracjach do sumeryjskich legend mówił, że przywracają do życia odwieczne wartości po pięciu tysiącach lat snu. Widzieli to jego przyjaciele archeolodzy, bo postanowili go wysłać razem z misją do Iraku, by mógł wszystko obejrzeć na własne oczy. W ostatniej chwili wyjazd odwołano – w Iraku wybuchła rewolucja.
Dwa kilogramy fasoli
Praca artystyczna nie przynosiła wielkich profitów, ale i Stanisław aż tak pieniędzmi się nie przejmował. Budżet trzymała żona, on ograniczał się do robienia zabawnych rysunków na karteluszkach z rachunkami. Zarządzanie finansami wyglądało wedle jego słów tak: „Wanda ma 1000 złotych, 500 odnosi do PKO, 500 wydaje na coś ładnego, a za resztę żyjemy”. Wspominał też najlepszy interes życia: oto w oflagu oficer poprosił go o zaprojektowanie willi, którą wybuduje sobie po wojnie. – Był zachwycony, dał mi złotego Watermana – opowiadał malarz. – Zamieniłem go na dwa kilogramy fasoli!
Gdy zaczęło brakować pieniędzy, a zamówienia nie przychodziły, Hiszpański zatrudnił się jako tłumacz w Ośrodku Informacji i Techniki Budownictwa. Z nudów w czasie pracy pisywał limeryki, które potem ku ogólnej uciesze odczytywał w domu. Wieczorami rysował. W 1968 roku w ZPAP przypomniano sobie o nim i postanowiono przywrócić mu członkostwo. Wystarczyło, by podpisał wniosek. „Sami to załatwiajcie” – odpowiedział im artysta. Załatwili.
Na wernisaż do Wrocławia, który okazał się ostatnim za życia, Stanisław poleciał samolotem. Żona wspominała, że podczas lotu „kierował powietrznym statkiem, wciskając wyimaginowane pedały i ciągnąc za wolanty”. Zmarł w 1975 roku, ale ciągle odbywają się wystawy jego prac, mnóstwo obrazów jest w domach prywatnych, muzeach i galeriach. Ostatnio 24 ilustracje do „Odysei” stały się własnością Biblioteki Narodowej. W 2001 roku jednej z ulic na warszawskim Mokotowie nadano nazwę „Rodziny Hiszpańskich”. Było przy tym nieco zamieszania, w pewnym momencie urzędnicy przekręcili nazwę na „Rodziny Hiszpańskiej". Skoro „hiszpańskiej”, to sprawę skonsultowano ze stosowną ambasadą. Tam oczywiście nikt nie miał pojęcia, o co może chodzić. W końcu pomyłkę wyjaśniono, i jedna z najbardziej zasłużonych dla Warszawy rodzin została należycie uhonorowana.
Tekst: Stanisław Gieżyński
Zdjęcia: Z archiwum Bogny Hiszpańskiej