Opowieści Magdaleny Shummer

Czy są jakieś zwierzęta, których nie lubię? – Magdalena Shummer zastanawia się przez chwilę. – Nie, chyba nie ma… Nawet pająki i węże wycinałam i malowałam – dodaje. Wycinała, bo część jej prac to nie są typowe obrazy.

Wszystko zaczęło się przed laty w Stanach Zjednoczonych, gdzie artystka mieszkała. Za oceanem popularne były ozdoby z blachy, które ludzie ustawiali przed domami. Zaczęła więc robić blaszane zwierzaki i je malować. – To żmudna praca, ale ma swoje plusy: nie trzeba wymyślać tła, tak jak w obrazie – opowiada. Prace szybko zdobyły popularność, sprzedawała je w niewielkiej nowojorskiej galerii.

Gdy zapytać panią Magdalenę o fascynację zwierzętami, obrusza się nieco: – Przecież maluję też portrety i kwiaty! Ale nawet na obrazach z ludźmi pojawiają się rajskie ptaki, koty, a także słonie. – Robiłam kiedyś na zamówienie portret całej rodziny i umieściłam ją na arce Noego – wspomina malarka. – Potem okazało się, że w tym gąszczu stworzeń zapomniałam o jednym dziadku i obraz został zwrócony, abym mogła go domalować – śmieje się.

Zdarzało się również, że zamawiany portret miał przedstawiać jakiegoś czworonożnego ulubieńca. Na przykład pewnego mopsa. Jego pan ubierał ukochanego psa na czerwono (zwierzak ponoć lubił ten kolor), woził go do Wenecji na przejażdżki gondolą, no i kolekcjonował jego portrety. Miał nawet rzeźbę stworzoną przez samego Fernanda Botero. – Kilka razy ich odwiedzałam, żeby pieska dobrze obejrzeć – opowiada artystka. Właściciel był z obrazu bardzo zadowolony.

Pani Magdalena malowania nauczyła się sama, kiedyś studiowała historię sztuki. Mówi, że już wtedy ciągnęło ją do sztalug, szczególnie upodobała sobie konie. – Przyjemnie jest odkrywać samemu, jakie odcienie farb do siebie pasują – mówi. Kiedyś siadała przy sztalugach niemal jak do pracy w biurze, na osiem godzin dziennie. Teraz ma mniej czasu na tworzenie, ale stara się malować regularnie. W pracowni na ścianach wiszą jej zwierzęce wycinanki, na sztalugach czeka obraz. Jest jeszcze kot – jeden z pięciu w domu, który towarzyszy swojej pani, polegując obok krzesła.

Gdy czasem zdarza się, że wena nie przychodzi, malarka ma radę: przeczekać. – Najpierw jest rozpacz, ale po niedługim czasie pomysły powracają – opowiada. Zdarzało się, że nowy obraz pojawiał się w niezwykłych okolicznościach. Kiedyś wieczorem w Berlinie z okna samochodu zauważyła na wystawie sklepowej wspaniałe płótno przedstawiające łabędzia w szuwarach. Było już  późno, więc malarka obiecała sobie, że wróci tam następnego dnia. Gdy podeszła do witryny, zobaczyła… same lustra. – Okazało się, że wymyśliłam sobie tego łabędzia – wspomina.

Kilkanaście lat temu zamieszkała na mazowieckiej wsi. Trochę trudno się przyzwyczaić do spokojnego życia na prowincji, gdy wcześniej mieszkało się w Paryżu czy Nowym Jorku. – Ciągnie mnie do miasta – przyznaje. – Choć na wsi też jest przyjemnie, ot choćby teraz, jesienią, czasem wpadnie sąsiad, jabłek przyniesie.

Dalej maluje swoje zwierzaki, portrety i kwiaty. – Nazywam to poetyckim realizmem – mówi. Z tym realizmem czasem bywa ciężko – jak wtedy, gdy zrobiła portret sąsiadki. Podarowała jej obraz, ale ta oddała go do poprawki. Twierdziła, że… ma za mało włosów na głowie. Nie było wyjścia, czupryna została poprawiona. – Tak to już jest z portretem, każdy chce być upiększony i odmłodzony – śmieje się pani Magdalena.

Tekst: Stanisław Gieżyński
Zdjęcia: Marek Szymański
Kontakt do artystki: kolonia.art@gmail.com, www.koloniaartystyczna.pl
Podziękowania dla „Kolonii Artystycznej" za udostępnienie prac artystki

reklama