Pole z sosnowym lasem, a na nim kilka spełnionych marzeń – o ziemiankach, gdzie kiszą się ogórki, czy o stawie, który pięknie szumi, choć nie ma w nim wody.
Jest las, jest stara chałupa, nie zginiemy. Takie myśli chodziły nam po głowie, gdy kupowaliśmy to gospodarstwo tuż przed ogłoszeniem stanu wojennego – opowiadają Skrobotowie. Pożegnali wtedy mieszkanie w centrum, przy placu Zawiszy w Warszawie, by zaczynać jeszcze raz na dziko zarośniętym polu w zniszczonej starej chacie w Antoninowie.
Na początku były same przeszkody. Jedyny autobus zatrzymywał się trzy kilometry od domu. Nie było drogi, nie było prądu. A na każdy wyjazd z Warszawy musieli zabierać przepustki i akt własności ziemi, które na rogatkach sprawdzała milicja. Jednak do ucieczki z miasta skłoniła ich astma rocznego synka. Lekarz powiedział, że w betonowych murach przyszłości dla dziecka nie widzi. – Pole z siedmioma hektarami lasu sosnowego to miała być inhalacja dla naszego malucha. Spędziłam w tym lesie godziny, manewrując wózkiem między drzewami – wspomina Irmina.
Szczęśliwie na miejscu znaleźli też pracę, zajęli się projektowaniem ogrodów, obydwoje skończyli architekturę zieleni. Moment był idealny, bo po upadku PRL niewiele osób się na tym znało. Pomysły najpierw wypróbowywali u siebie. – Chcieliśmy przywrócić na przykład polską tradycję piwniczek-ziemianek – mówi gospodyni. Sami mają cztery. Przechowują w nich skrzynki z ekologicznymi warzywami, beczki z kiszonymi ogórkami, kłącza kwiatowe. Tam najlepiej suszą się zioła. Nawet 20-stopniowe mrozy nie przedostaną się do środka. Wszystko zachowuje świeżość.
Inspiracji do projektowania szukają podczas podróży. Z Norwegii przywieźli modę na zielone dachy. Te na ziemiankach obsadzili żółtym rozchodnikiem – potrzebuje niewiele wody i nie szkodzi mu nawet mocne słońce. Buszowali też po Indiach i Meksyku. – Zwozimy różności. Jak morze wyrzuci jakiś fajny patyk, to pakujemy go do samochodu. Jak znajdziemy interesujący kamyk, to ląduje w bagażniku. Syn też uprawia takie turystyczne zbieractwo. Gdy chciał mi zrobić prezent, kupował donice. Ładował je do plecaka i przywoził ze szkolnych wycieczek – wspomina rozbawiona Irmina. Mąż wrócił kiedyś z podróży do Włoch z szalonym pomysłem, by zrobić szemrzący strumyk, a nad nim rożen obracany przez płynącą wodę. Strumyka nie udało się zrobić, ale powstał wielki staw bez wody. W zagłębieniu zasadzili wysokie trawy: miskanta olbrzymiego i trzymetrowe pałki. Wiją się, kwitną kolorowo i dają wrażenie, jakby tam była woda. Zimą natomiast wszystko jest pięknie oszronione.
Skrobotowie są pasjonatami ekologami. – Córka, absolwentka SGH, która twardo stąpa po ziemi, żartuje, że żyjemy w obłokach. Tu płatek, tu motylek, tam pszczółka. U was spokój i cisza, a dookoła świat pędzi – śmieje się Irmina. – A my naprawdę stworzyliśmy tu mały ekosystem. Pod gospodarstwo podchodzą dziki, sarny, zające, bo wiedzą, że zawsze mogą liczyć na jakiś kąsek. Właściciele hodują króliki, budują domki dla owadów. Szpaki pozakładały gniazda pod dachem ich domu – co z tego, że równo objadają czereśnię, skoro tak pięknie śpiewają. Małżeństwo kosów ma swoją jabłoń, gdzie od paru lat wylęgają się młode. Skrobotowie planują też postawić ule. – Przez herbicydy i opryski giną owady, liczba pszczół na świecie błyskawicznie się zmniejsza. A my mamy aleję lipową i, jak drzewa kwitną, tu jest szaleństwo.
Pamiętają, że zaczynali prawie jak pionierzy w Bieszczadach. Teraz syn z synową dzielą z nimi pasję. Historia zatacza koło, oni też skończyli architekturę zieleni…
Tekst: Sylwia Urbańska
Fotografie: Mariusz Purta