Choć mówi o sobie, że jest człowiekiem północy, to w mieszkaniu Marka Bieńczyka w sercu Mokotowa jest bardzo jasno. Pierwszy raz w życiu gospodarz wprowadził zasadę, że salon jest wolny od książek, których ma w domu mnóstwo, więc króluje tam przestrzeń.
Usiedliśmy w salonie. To twoje ulubione miejsce w domu?
Jest nim ta naga ściana naprzeciwko kanapy. Zachowuję ją, choć były pomysły na jej zagospodarowanie, bo wygląda nieco szpitalnie. Kiedy jest słońce, pojawia się na niej kwadrat słoneczny jak na obrazach Edwarda Hoppera „Rooms by the Sea” i „Morning Sun”. Sporo pisałem o tym malarzu, a niektóre książki, jak „Przezroczystość” czy „Jabłko Olgi, stopy Dawida”, są niejako osnute wokół takiego kwadratu i światła. Wydaje mi się zresztą, że pierwszy obraz, jaki pamiętam, coś podobnego odtwarza. Może trochę to zaokrąglam na potrzeby własnego mitu, ale kiedy myślę o pierwszej scenie z dzieciństwa, widzę właśnie słońce na ścianie. Gorący dzień, światło wpada przez okno, ktoś zmywa podłogi. I ja na to patrzę, raczkując, z perspektywy kolan. Poczucie gęstości, dobre poczucie. Wymyśliłem sobie zatem, że tu odzyskuję tamten obraz.
Czasem siedzę na kanapie i patrzę na mój kwadrat. To moje najbardziej idealne miejsce tutaj. Albo i wszędzie.
Piszesz też tutaj?
Czasami. Kiedy piszę, piętrzę przed sobą przeszkody. Jestem jak kot niezadowolony z różnych miejsc, przenoszę się. Stąd do gabinetu obok salonu albo do kawiarni. Naprawdę bliskie mi miejsce było na ulicy Kaleńskiej na Grochowie, po drugiej stronie Wisły, gdzie mieszkałem przez blisko pięćdziesiąt lat. Rosło tam drzewo, klon, właściwie na moich oczach, bo pamiętam z wczesnego dzieciństwa, że było ledwie krzakiem, a dziś jest wyższe niż trzypiętrowy budynek. Można go było dotknąć, kiedy otwierało się balkon. W gorące dni przytrzymywało słońce w liściach. To było – otwarte drzwi, gałęzie – miejsce idealne. Na szczęście zachowałem tamto mieszkanie. Jest w nim rodzaj dobrego oddechu, przezroczystości w powietrzu, którą lubiłem.
A od kiedy tu mieszkasz?
Od dziesięciu lat i nie mam tego mieszkania ani tej dzielnicy całkiem opanowanych mentalnie. Ciągle nie znam nazw ulic dookoła.
Ale oswoiłeś jakieś miejsca w okolicach placu Unii i tej części Mokotowa?
Kiedy przeniosłem się tu, okolica była mocno niezagospodarowana, sami fryzjerzy, aż jedenastu w promieniu stu metrów. Ale pojawiły się knajpy, kawiarnie, a ja mam taki zwyczaj, że gadam, jak gdzieś przychodzę, nawijam do kelnerek czy kucharzy, więc mam już zaprzyjaźnione miejsca. Trochę jak we Francji, gdzie ludzie się znają w dzielnicy, stosunki są bardziej prowincjonalne – ja to lubię.
W okolice Łazienek, szczególnie na Jazdów, przyjeżdżałem zza rzeki jako chłopak. To było moje ulubione miejsce w Warszawie, dość wariackie. Jest tam rezydencja ambasadora Francji, co mi się podobało, bo od dziecka mnie do tego kraju ciągnęło, domki fińskie, których mieszkańcy wydawali mi się kosmitami spoza miasta, a między nimi dom dla wariatów z kratami w oknach. Lubiłem też park Agrykola, to podbrzusze Zamku Ujazdowskiego. Na stawach pod zamkiem można było wypożyczyć kajaki, pływałem tam z ojcem. Chodziliśmy też na mecze na Legię. Ojciec był łamagą, ale też kibicem, lubił patrzeć, trochę grał w ping-ponga, siatkówkę. Od tego zaczęła się moja fascynacja sportem. Całe dzieciństwo spędziłem na kopaniu piłki i czytaniu.
Zrównoważone połączenie.
Tak byłem wychowany – sport, ale i literatura. Moi dwaj kumple z liceum też to łączyli. W latach 70. byli ostrymi kibolami Legii, na mecz szli z flagami i siadali na żylecie. A jednocześnie jeden miał największy księgozbiór w dzielnicy i znał się na literaturze, handlował książkami aż do śmierci, drugi skończył filozofię, a na bluzie, w której chodził na mecze, miał wydziergane cytaty z Kawafisa i „Pielgrzyma” Norwida. Wówczas osmoza między tymi światami była większa. Kibicowanie nie łączyło się z nacjonalizmem ani ideologią skrajnie prawicową, co najwyżej z chuligaństwem, rozróbą. Stąd, z takiego szybkiego przechodzenia ze świata literatury do świata codziennego, wyszło połączenie wysokiego z niskim, którego trzymam się do dziś w pisaniu. Właściwie nawet wolę pisać o niskim.
A jakie było to grochowskie mieszkanie, do którego czujesz się tak przywiązany?
Najpierw mieszkaliśmy tam w czwórkę – z rodzicami i starszą siostrą. Dorastaliśmy z siostrą, więc były różne migracje wewnętrzne, bo nie było dużo miejsca, 46 metrów. Kiedy siostra wyszła z domu, dostałem swój pokój i solidne biurko. Przy nim napisałem to, co najbardziej lubię do dzisiaj – „Tworki”, „Melancholię”. Ten pokój rósł ze mną. Najpierw miałem w nim skocznię wzwyż i ścianę do ping-ponga, jedną ściankę zajmowała biblioteka. Później na ścianie powiesiłem tanie reprodukcje Hoppera, już wtedy, na długo przed książkami, mnie pociągał. Zmieniała się też zawartość szuflad. Pojawiły się zeszyty, w nich próby prozy albo opisy strzelonych bramek, fotosy, choć nie zbierałem ich za dużo, poza moją ukochaną aktorką francuską Dominique Sandą. Taka historia jednej szuflady. Ale jestem nieporządny i te wszystkie szpargały rozpełzły się przez lata. Na szczęście Dominique wróciła do mnie, bo odbitkę tamtego zdjęcia przysłała mi znajoma.
To były czasy, kiedy sąsiedzi się integrowali, wszyscy się znaliśmy. W stanie wojennym, kiedy rodzice już się wyprowadzili i zostałem sam, mieliśmy rodzaj wspólnoty na ciężkie czasy. Razem pędziło się bimber. Jeden z sąsiadów miał prywatną inicjatywę, pralnię, i w związku z tym magnetowid. Kiedy zacząłem studiować u Marii Janion, przyprowadziłem ją kiedyś do niego z całym towarzystwem, żeby obejrzeć „Przesłuchanie” Ryszarda Bugajskiego, wtedy zakazane. Nawet dla Janion, która jest piewczynią nędzy, moja tamtejsza klatka schodowa przekraczała wyobraźnię.
Bardzo tęsknisz za tamtym miejscem?
To taka niegroźna nostalgia. Czasem się łapię na myśli, że spakuję komputer i pojadę tam pisać, jeśli nie mam akurat lokatorów. Tak sobie przekornie myślę, że pojadę do siebie. Ale lubię być na Mokotowie – i w mieszkaniu, i w okolicy. Lubię wychodzić, a jak wracam z zakupów, myślę: fajnie tu. Znałem tę okolicę jeszcze w czasach, kiedy nie było tu tego budynku, bo moja serdeczna przyjaciółka mieszkała w kamienicy po drugiej stronie Polnej. Często do niej jeździłem i widziałem to miejsce, które było jeszcze niczym niezabudowane. Kiedyś przyszedłem tu po jakiejś imprezie, na której strasznie się spiłem trójniakiem, i naznaczyłem to miejsce swoimi wnętrznościami, widać skutecznie, gdyż później moja spółdzielnia, której byłem członkiem od urodzenia, postawiła mi tutaj dom. Wiesz, Grochów był trochę nicościujący, rozwalony, taka ciemniejsza strona, na moje podobieństwo. A to jest ta jaśniejsza.
Z takimi uczuciami się tu wprowadzałeś?
Podobało mi się, że się wyprowadzę stamtąd. Taki heroiczny gest, że zmienię coś w życiu, przetnę pępowinę z Grochowem, zacznę od nowa. To był rodzaj przejścia na drugą stronę, i to od razu w miejsce po warszawsku cenione. Miałem poczucie wyzwolenia. Każde umiejscowienie jest zniewoleniem i zarazem pewnym spełnieniem.
To mieszkanie traktuję jako ostoję w podróżowaniu, którego od 20 lat jest w moim życiu dużo, ale mam w głowie też inne miejsca na świecie. Chociaż to czyste fantazmaty. Na przykład okolice Jeziora Genewskiego, zawsze je lubiłem, albo Kanada, która od dziecka mnie pociągała.
A Francja, Paryż, tak mocno przecież obecne w twoim życiu?
Wszędzie, gdzie wyjeżdżam, dobrze się czuję, jestem zresztą wręcz histerycznie proeuropejski. W Europie jestem u siebie. Ale w Paryżu przeszkadza mi zbyt duża anonimowość, nie mam tego miasta rozpoznanego od strony praktycznej: gdzie mógłbym pograć w ping-ponga albo na przykład pójść na basen, choć pomieszkiwałem tam przez 15 lat. A Warszawa to przeznaczenie, więc z tym nie walczę. Miałem możliwość emigracji, kiedy byłem młodszy, ale nigdy realnie tego nie rozważałem. To jest moje miejsce, tu jest mój język, a ja mam taki zawód, że istnieję w języku.
Jestem tu ostatnim z rodu. Siostra wyemigrowała do Danii, synowie stryja do Kanady. Czasem myślę, co ja tu właściwie jeszcze robię, ale to głupie pytanie.
Rozmawiała: Agnieszka Wójcińska
Zdjęcia: Michał Przeździk-Buczkowski I
MAREK BIEŃCZYK (ur. 1956), pisarz, tłumacz literatury francuskiej. W roku 2012 otrzymał nagrodę Nike za „Książkę twarzy”. Jego ostatni utwór „Jabłko Olgi, stopy Dawida” tygodnik „Polityka” uznał za książkę roku 2015. Credo życiowe: nie posiada.
reklama