Mieszkanie Beaty i Pawła powstało z tęsknoty za domem pod miastem. Przez lata szukali miejsca idealnego – pod Warszawą wśród zieleni, gdzie ciszy i spokoju nie zakłóca nic poza śpiewem ptaków. Tylko raz mieli wrażenie, że zbliżyli się do ideału. Niestety, ów, jak się zdawało, bajkowy dom, otoczony modrzewiami, okazał się mało funkcjonalny. W końcu znajomi powiedzieli im o pewnym apartamentowcu, który miał powstać w zacisznym miejscu, choć prawie w centrum stolicy. Pojechali, zobaczyli stare ogródki działkowe i ukochany modrzew.
Po półtora roku odbierali mieszkanie w stanie surowym – dwa ostatnie piętra, bo tylko taki układ przypominał dom. Potem zaczęły się... schody. Problemów mieli prawie tyle samo, co przy budowie domu.
Jak połączyć dwa piętra? Paweł nie chciał słyszeć o żadnej klatce, chciał schodów – dekoracji. Gdy już się zdecydowali, w którym miejscu mają stanąć, zaczęło się poszukiwanie architekta. Porażka goniła porażkę – najpierw ktoś zaproponował same skosy, potem ktoś inny łuki, kolejny miał pomysł, by mieszkali jak na statku – góra dzienna, dół nocny, ale Beata nie bardzo wyobrażała sobie, że cały dzień będzie krążyła wokół dziury wypełnionej schodami. Kiedy już się poddali, pomoc nadeszła z nieoczekiwanej strony – w ich gust trafiła architektka zaprzyjaźniona z przyjaciółką Beaty: wyprostowała skosy, na dole „pootwierała” i połączyła pokoje.
Pozostał jeszcze problem ze schodami, które jak chciał Paweł, miały „wychodzić ze ściany”. Przez pół roku szukali konstruktora, który wykonałby to zadanie. W końcu trzeba było zburzyć ścianę biblioteki, żeby wmontować w nią stalową konstrukcję podtrzymującą osobno każdy stopień. Budowa apartamentu trwała w sumie dwa lata. Kiedy Beata wybierała trawertyn do łazienek była w ósmym miesiącu ciąży z Paulinką, a rok po przeprowadzce pojawiła się niespodzianka – mała Julia.
Z urządzaniem poszło o wiele łatwiej, pomogło zamiłowanie gospodarzy do podróży oraz ich przyjaźnie. Podczas wycieczek na Daleki Wschód – Indonezja, Bali, Malezja (wyspa Langawi) – które lubią najbardziej, przywieźli pomysł na podłogę z merbau. To ciemne, ciepłe drewno jest bardzo dekoracyjne i pięknie odbija światło. Gdy je kładli, w Polsce mało kto o nim słyszał. Z pamiątkami tym razem obeszli się dość surowo (w poprzednim mieszkaniu było ich mnóstwo). Zostawili tylko przypominające o najgorętszych chwilach, jak choćby podróż poślubna. Długie postacie wojowników kenijskich strzegą teraz wejścia do kuchni.
Z kolei dzięki przyjaźni z profesorem Jerzym Mierzejewskim, którego bardzo cenią, mają kolekcję jego obrazów. Są prawdziwymi szczęściarzami, bo profesor nie lubi rozstawać się ze swoimi pracami i tylko nieliczni mogą się nimi pochwalić. Doskonale znają córkę artysty Gabrielę Mierzejewską – też malarkę i scenografkę. Bywają w rodzinnym domu państwa Mierzejewskich.
Pewnego razu Beacie wpadł w ręce album profesora. Zaczęła go przeglądać i… zakochała się w jednym z obrazów – w „Tajemniczym ogrodzie Neli”. Gabriela zaaranżowała spotkanie z ojcem i tak zaczęła się przygoda ze sztuką Jerzego Mierzejewskiego. Następne płótno, przedstawiające trzy drzewa, urzekło ich tytułem, który mówi o wartościach niezwykle ważnych – „Wiara, nadzieja, miłość”.
Beata i Paweł nie tylko zyskali piękne mieszkanie, ale i serdecznych sąsiadów. Ze śmiechem wspominają swoją pierwszą Wigilię, gdy od Irlandczyków z naprzeciwka pożyczali stół, bo przy starym nie mogli się pomieścić. Choć ciągle marzą o domu z ogrodem, Paulinka i Julia kazały im ostatnio przyrzec, że nie wyprowadzą się z tego mieszkania. Teraz rodzice sami się zastanawiają, czy dotrzymają słowa, czy zwycięży tęsknota za domem pod miastem.
Tekst i stylizacja: Ewa Orłoś
Fotografie: Joanna Siedlar
reklama