Ela i Damian spędzili sporo czasu w mieszczańskich dzielnicach Warszawy i Berlina. Ale ich dom jest mało mieszczański. Rządzi tu duch modernizmu.
Nie szukali wcale domu. Na pewno nie w tamtym momencie. Po przeprowadzce z Berlina świetnie im się żyło w kamienicy na Ochocie. Wybrali się po prostu na jedną z wielu wycieczek rowerowych, tyle że do innego niż zwykle parku krajobrazowego. Jeździli po lesie, po wąskich uliczkach Anina. Był przełom września i października, piękna złota jesień. – Przypomniał nam się Berlin: atmosfera willowej dzielnicy, ale nie takiej napuszonej, nowoczesnej, tylko bezpretensjonalnej, może troszkę zaniedbanej, lecz przytulnej – opowiada Ela. I nagle znaleźli działkę i zaczęli budować dom.
Jak będzie wyglądał, Ela wiedziała od dawna – jej ideałem był ceglany budynek Ernsta Neuferta, modernistycznego architekta. Modernizmem zachwyciła się jeszcze na studiach. Przyjęła za swoje jego sztandarowe hasła, zwłaszcza te nawołujące do minimalizmu: "mniej znaczy więcej" Miesa van der Rohe i "ornament to zbrodnia" Adolfa Loosa. Wprawdzie do tego drugiego Ela podeszła z przymrużeniem oka, ale też w dekoracjach nie przesadziła.
Te, które są, tym bardziej robią wrażenie, bo na minimalistycznym tle natychmiast wyłapuje się każdy detal. Wiedziała na przykład, że wspaniale będą wyglądały na tle lasu zaglądającego przez okna fotografie botanika Karla Blossfeldta. Pomogła Magda Szymańska, która przeniosła motywy ze zdjęć Blossfeldta na tynk. Renesansową metodą sgraffito wyryła w kolorowym tynku kwiat czosnku, kulę dmuchawca czy kłos zboża w skali makro. Tą samą techniką zrobiony jest biegnący pod sufitem w salonie cytat z Federica Garcíi Lorki.
Gdy architekt Mateusz Trojanowski usłyszał ten fragment o śpiewie, który chciał być światłem, zachwycony stwierdził, że będzie to poetyckie dopełnienie magii lasu i wędrującego po nim słońca, innego o każdej porze roku.
Modernistyczna ponadczasowość ustąpiła miejsca mieszczańskiej przytulności tylko w jadalni i łazience dla gości. Ale zaczęło się od kuchni. Ela, choć lubi gotować, nie chciała wnętrza widowiskowego. – Kuchnia miała być niewidzialna – mówi – bo w niej najważniejsze są panoramiczne okno i rosnący za nim las. Dlatego jest nowoczesna, a wszystko ma ukryte, nawet płytę grzewczą na wyspie. Jednak nie chodziło o stworzenie zimnego laboratorium. Ela wymyśliła więc elegancką "kapsułę".
– Jako dziecko uwielbiałam kuchenne narożniki, które zbliżają ludzi. Na takim narożniku w berlińskim mieszkaniu mojej przyjaciółki Chilijki spędziłam wiele godzin. Chciałam wrócić do tamtych chwil – opowiada. "Kapsuła" z orzechowego forniru z żakardową tapicerką nie ma nic wspólnego z siermiężnymi narożnikami z rustykalnych kuchni. Jadalnia musiała być cieplejsza niż ultranowoczesna kuchnia. Ela urządziła ją włoskimi meblami firmy Marchetti, które właśnie odkryła i w których zakochała się bez pamięci. Z drewna orzechowego, leżakującego 20 lat. Postarzanymi i pomalowanymi jak dawniej, ale o "dworkowych" kształtach.
– Największa inwestycja w naszym domu to lampy, bo światło jest dla mnie najważniejsze – przyznaje Ela. Można nim wszystko popsuć albo zrobić fenomenalny nastrój. Nad stołem w jadalni wisi Sky Garden firmy Flos – wygląda jak odwrócona, rzeźbiona wewnątrz misa na owoce. Nie wiadomo, na co patrzeć: do góry w lampę czy w dół na talerze. W salonie dwie metalowe kule – Magdalena firmy Terzani – dające cień, który wygląda jak falująca po wrzuceniu kamienia woda. Na klatce schodowej wisi Fontana, niczym kaskada dużych kropel. A w łazience na piętrze – Mercury firmy Artemide – przypomina krople zatrzymane w ruchu. Można by się tu uczyć historii oświetleniowego dizajnu. Ale można też siedzieć w salonie i kontemplować zimowy krajobraz za oknem. Śnieg nie burzy poczucia ciepła – jest po drugiej stronie światła.
Tekst: Michalina Kaczmarkiewicz
Stylizacja: Barbara Dereń-Marzec
Fotografie: Cezary Hładki