Wąskie pokoje, kraciaste narzuty i „krowy” na każdym piętrze. Taki typowy chalet to nie dla mnie – śmieje się Tino. Jego mieszkanie jest zupełnie inne.

To nie była miłość od pierwszego wejrzenia, raczej siła przyzwyczajenia. Tino już jako nastolatek przyjeżdżał do szwajcarskiego Gstaad. Jest Anglikiem, lecz odwiedzał dalekich krewnych. Po latach z kolei wpadał do przyjaciół, którzy kupili tu domy. Trochę imprezował, trochę odpoczywał i bardzo dużo jeździł na nartach.

Śmieje się, że nigdy nie robili na nim wrażenia mieszkający w okolicy celebryci, którzy upodobali sobie to urokliwe alpejskie miasteczko. – Mam słabą pamięć do twarzy, nie poznałbym na ulicy samej Angeliny Jolie – tłumaczy. Już w latach 60. prestiżowy magazyn „Time” uznał to miejsce za mekkę sławnych i bogatych tego świata. To tu Roman Polański, w drewnianym domu, który pokazywały chyba wszystkie telewizje świata, czekał na decyzję Szwajcarów o ekstradycji do Stanów Zjednoczonych.

Gdy Tino zdecydował się na własny kąt w Gstaad, omijał tłoczne centrum, ale nie chciał też niczego na przedmieściach, bo wtedy musiałby dojeżdżać do miasteczka. Znalazł więc kompromis: nowy dom ledwie pięć minut spacerem od głównej promenady, ale na uboczu. W okolicy jest stacja kolejki – hałas nie przeszkadza, a z okna pociąg wygląda jak dziecięca elektryczna zabawka.

Tino kupił całe piętro w nowo zbudowanym, ale typowym szwajcarskim chalet. 130 metrów kwadratowych, cztery sypialnie i trzy łazienki. – Trochę tutaj pozmieniałem. Otworzyłem kuchnię i powiększyłem salon. Często robię imprezy i sporo gotuję – wyjaśnia. Zniknęła też jedna łazienka, w drugiej zaś zamontowane zostały wielkie okna. Sypialnia dla gości zmieniła się w pokój do pracy. Tino zaprojektował wszystko sam, bo zawodowo zajmuje się architekturą i dekoracją wnętrz.

Tuż przed zakupem mieszkania wybrał się do Indonezji. Kiedyś  mieszkał tam kilka lat, teraz z wyprawy przywiózł egzotyczne inspiracje. – Chciałem uniknąć stereotypowego wystroju, który z daleka krzyczałby: „jesteśmy w Alpach” – opowiada. Dlatego w salonie wisi świątynny gong z Bali, a na kuchennej ławie stoi kamienna rzeźba z indonezyjskiej wyspy Lombok. Jak zapewnia Tino, przedstawia ona ducha strzegącego niegdyś pewnej wioski.

Największe wrażenie robi jednak drewniana kolumna wstawiona w kąt salonu. – Waży 400 kilo i potrzeba sześciu chłopa, żeby ją podnieść – tłumaczy Tino. Ale i tak nie mieściła się w drzwiach, dlatego ściągnął dźwig. Reszta wystroju to mieszanka mebli i bibelotów kolekcjonowanych latami. Kuchnię od salonu oddziela brązowe lustro z początku XX wieku, które niegdyś służyło kopenhaskiemu handlarzowi futrami.

– Zapomniałem, że jest aż tak wielkie – opowiada Tino. – Ale na szczęście mieszkanie ma cztery metry wysokości, więc również dla lustra znalazło się miejsce i wcale nie wygląda na zbyt duże. Jest jeszcze stolik zaprojektowany przez Le Corbusiera, plecione krzesła francuskiego ebenisty Louisa Sognot i sekretarzyk klasyka włoskiego neorealizmu – Franco Albiniego. Do tego XIX-wieczne maski z karnawału w Nicei oraz ulubione obrazy współczesnych twórców: Lindy Guinness, Yoshimito Nary i Manueli Zervudachi – przyrodniej siostry Tino.

Uważny obserwator zauważy w domu Tino nieliczne ślady „góralskiej” estetyki. W łazience wiszą humorystyczne akwarele z Bawarii, jest też trochę rękodzieła z Gstaad – głównie ceramiki. – W domu nie ma prawie wcale „lokalnych” akcentów – podkreśla Tino. – Chciałem, aby u mnie było inaczej niż w sąsiednich chaletach.

O tym, że naprawdę jesteśmy w Szwajcarii, niech świadczy widok za oknem i ciepłe, puchate kapcie – bambosze gospodarza. Całe czerwone z białym krzyżem.

Tekst: Andreas von Einsiedel
Tłumaczenie: Stanisław Gieżyński
Zdjęcia: Andreas von Einsiedel/East News

reklama