Ewa Gorzelak w domu z ogrodem

Mam szczęście. W Zalesiu znalazłam wymarzony dom dla rodziny, a kilka miesięcy później i pracę. Właśnie tutaj odbywa się większość zdjęć do serialu, w którym grywam. „M jak Miłość” kręcimy kilka ulic dalej – cieszy się Ewa Gorzelak.

Los sprawił, że wyprowadziłam się z Warszawy, w której się wychowywałam. Rodzice pod koniec studiów kupili mi w prezencie mieszkanie w Piasecznie. Z czasem chciałam wrócić do Warszawy, ale mój mąż, który dzieciństwo spędził w małej miejscowości, nie widział dla siebie miejsca w hałaśliwej stolicy.

Zaczęliśmy więc podczas spacerów z naszym kilkumiesięcznym synkiem rozglądać się za naszą wymarzoną posiadłością. Tak odkryliśmy Zalesie. Agent nieruchomości szybko znalazł kilka propozycji i jedna z nich od razu nas urzekła. Przepiękny kanadyjski dom otoczony żywopłotem, z ogrodem, w którym rosły moje ukochane drzewa – brzozy. Istna perełka. Niestety, nie na naszą kieszeń. Od tej pory nie podobał się nam żaden inny dom. No i nie było wyjścia, „stanęliśmy na głowie”, ale go kupiliśmy.

Naprawdę dobrze poczuł się tu Zbyszek. Odnalazł swoje powołanie – pracę w ogrodzie. Latem spędza w nim niemal każdą wolną chwilę, bez opamiętania pielęgnuje kwiaty, słoneczniki i borówki, których mamy tu zatrzęsienie. Czasem i mnie zdarza się pleć grządki, ale – wstyd się przyznać – mam problemy z odróżnieniem ziół od chwastów. Ostatnio znowu przez pomyłkę wyrwałam całą miętę i rozmaryn. Chętnie pomagają mi synowie: siedmioletni Franek i pięcioletni Rysiek, choć nie trwa to dłużej niż pięć minut. Najpierw toczą zażarte dyskusje, który kawałek ziemi będą kopali i jakie założą rękawice, a potem, po wyrwaniu mniej więcej trzeciego chwastu, ich zapał się kończy.

Chłopcy więcej czasu spędzają w ogrodzie z innego powodu – mają plac zabaw i miejsce do gry w piłkę, gdzie mogą się do woli wyszaleć. Można więc powiedzieć, że teren zielony w całości opanowali mężczyźni. Ja wolę posiedzieć w salonie i zająć się sprawami swojej fundacji Nasze Dzieci, która pomaga maluchom chorym na raka. Wszyscy za to chętnie spacerujemy godzinami po okolicy. Zabieramy czasem ze sobą naszych gości, ale niektórym mieszczuchom to nie pasuje.

Największym wyzwaniem było urządzenie domu. Minęło dużo czasu zanim zdecydowaliśmy się na większe zmiany. Remonty mnie przerażają, zawsze ciągną się w nieskończoność i oznaczają jakieś niemiłe niespodzianki. Dopiero kiedy pękła rura – oczywiście w wakacje, jak nikogo nie było w domu - i jak okazało się, że pod podłogą mamy błoto, a na ścianach grzyb, ruszyliśmy do roboty. Gruntownie przerobiliśmy łazienki i kuchnię. Kuchnia jest bardzo prosta i naturalna, z drewna przecieranego na biało. Przy dużej wyspie zawsze chętnie razem pichcimy, jemy, rozmawiamy. W ogóle mam słabość do dużych mebli – przy każdym zakupie zastanawiam się, czy pomieszczą naszą czwórkę. Spędzamy wspólnie sporo czasu, dlatego mamy duży stół, dużą kanapę w salonie i ogromne łóżko w sypialni.

Kilka zmian jeszcze przed nami. Chcemy na przykład w dachu zrobić świetliki, takie okrągłe okna-tuby, które rozświetlą salon. Jednak przedtem muszę rozprawić się z nadmiarem drobiazgów. A jest z czym, bo mam słabość do zbierania przedmiotów. Gromadzę je bez opamiętania, choć często sobie obiecuję, że systematycznie będę się ich pozbywała. Jednak za każdym razem, kiedy się do tego zabieram, coś mi podszepnie, że to czy tamto może się jeszcze przydać. I dlatego w domu w różnych miejscach mam poupychane swoje małe kolekcje.

W wakacje postanowiłam zrobić porządek ze świeczkami, które zbieram od dzieciństwa. Niektóre oddałam znajomym. Nie mam serca ich palić, są zbyt piękne i stare, zresztą wiele z nich ma kształty zwierząt i ludzi. Nie wszystko jednak mogę oddać, bo oprócz mnie mieszkają tu jeszcze mali kolekcjonerzy. Franek gustuje w drewnianych rzeźbach zwierząt, porozstawiał je wszędzie. Duży słoń wita gości na ganku, zebra na tarasie, a wielbłąd przywieziony z Egiptu stoi w ogrodzie. Zrobił się z tego wesoły zwierzyniec, do którego ostatnio dołączyła papuga z Dominikany.

Może moje drobiazgi nie znikają tak szybko, jak powinny, ale za to ostatnio rozwiązał się problem męczących dojazdów na plan filmowy. Odkąd zaczęłam grać w „M jak miłość” - zamiast do samochodu mogę wsiąść na rower – plan serialu jest parę uliczek od mojego domu. Miałam olbrzymie szczęście, a może to po prostu dobre duchy Zalesia.


Wysłuchała: Sylwia Urbańska
Fotografia: Tatiana Jarycha/Forum
Fundacja Nasze Dzieci (www.naszedzieci.org.pl) pomaga małym pacjentom Kliniki Onkologii w Instytucie „Pomnik Centrum Zdrowia Dziecka”.

reklama