Joanna u Włochów podpatrywała, jak dobierać kolory i przedmioty.

Pełne polotu toskańskie klimaty są jej bliższe niż francusko-wersalskie poukładanie.Wystarczy wejść do pierwszego lepszego włoskiego ogrodu. Każda doniczka w innym stylu, niektóre obtłuczone, a razem świetnie wyglądają. To dzięki wrodzonemu poczuciu piękna – chwali południowców Joanna.

Jej przygoda z Italią zaczęła się w liceum. Miała rozszerzony program włoskiego i po drugiej klasie wyjechała do Toskanii. – Wystarczyła jedna podróż, a już wiedziałam, co mnie interesuje w życiu. Włoska kuchnia, muzyka, moda, architektura, dizajn – opowiada. Poszła na italianistykę.

Nie przypuszczała wtedy, że po literackich studiach wyląduje w branży meblarskiej. – W rodzinnym domu często rozmawialiśmy o wyposażeniu wnętrz – wspomina. – Jakżeby inaczej, skoro tata prowadzi studio kuchenne. Chciałam od tego trochę uciec, ale kiedy znalazłam w gazecie ogłoszenie, że współpracująca z Włochami firma szuka tłumacza – zgłosiłam się, a oni sprowadzali właśnie meble.

Dom wymyśliła sama, bez pomocy architektów. Zadanie miała ułatwione; widziała w pracy tysiące mieszkań i willi, które urządzali koledzy, setki katalogów i magazynów wnętrzarskich. Joasia najbardziej lubi oczywiście te włoskie, zrobiła nawet segregator, w którym zebrała inspirujące zdjęcia; teraz nie jest jej chwilowo potrzebny, więc krąży wśród znajomych.

– Na szczęście dom był tak zaprojektowany, że nie musieliśmy niczego burzyć ani przestawiać, to rzadkość. Logiczny układ dołu, płynne przejścia, okna tam, gdzie trzeba, żeby można podziwiać młody sosnowy las w ogrodzie. Tym nas zresztą urzekła działka – dodaje Joanna. – Sąsiedzi drzewa powycinali, my wszystkie zostawiliśmy i dopasowaliśmy do nich zieleń. Las jest naturalny, trochę dziki, taki nieuczesany. Z przodu poletko lawendy, a od południa drzewa. Wsadzanie bukszpanów i obcinanie ich w równiutkie kulki byłoby wielką pomyłką.

Podobnie jest w domu. Klasyka, ale gładka, wyczyszczona ze zdobień, detali. Bez tralek, rzeźbień, pilastrów. Są meble tradycyjne, nowoczesne i starocie z targu na Kole.

Joasia uwielbia swoją kuchnię. – Od początku wiedziałam, że ma być biało-czarna, z czarnym kamieniem na blatach, symetryczna, do samego sufitu – mówi. – Taka na modłę rzemiosła Shakersów (religijna sekta w USA, która robiła proste meble i przedmioty w stylu angielskiej prowincji – red.). Meble w duchu wiejskim, tyle że surowe, proste, do bólu funkcjonalne, bez akcentów retro. – Głowiliśmy się nad nimi z tatą. Kuchnia okazała się najbardziej emocjonalnym miejscem w domu, bo żywiołem Joasi, oprócz mody i urządzania, jest też gotowanie. Menu oczywiście włoskie, bo „oni nie kombinują, biorą trzy porządne składniki i jest królewska uczta. Żadne śmietanowe sosy, wystarczą makarony, oliwa, suszone pomidory, pesto, orzeszki piniowe”. Przyjaciele to uwielbiają, latem ciągle wpadają na kolacje.

Nigdy nie była niewolnicą dizajnerskich gadżetów. – Tyle rzeczy mi się podoba, że można zwariować. Taki zawód – śmieje się. Ma jednak pewną słabość. To przedmioty związane z gotowaniem i podawaniem do stołu. – Nie umiem się powstrzymać, gdy widzę ładne kieliszki czy talerze. Mam tego tyle, że wypożyczam sąsiadom na imprezy.

W Bobrowcu mieszka z mężem i kotką Zarą, całą w brązach, ulubionych kolorach Joanny. Ale to czysty przypadek. Jest znajdą, która przybłąkała się jeszcze w poprzednim domu. Nikt jej nie szukał, więc została. Dopiero tu odżyła, zaczęła wychodzić na trawę. To najbardziej zakocone osiedle w okolicy, więc ma masę znajomych i jest wreszcie szczęśliwa, jak szanowane przez wszystkich i rozpieszczane rzymskie kociska.

Tekst: Anna Ozdowska
Fotografie i stylizacja: Małgorzata Sałyga, Mariusz Purta

reklama