Nie znosi się spieszyć, choć żyje w ciągłym pędzie. Jest nieumiarkowana w zbieraniu przedmiotów z historią. Uwielbia rzeczy stare, zniszczone, z duszą. O swoich słabościach opowiada aktorka Bożena Stachura.
Bożena Stachura: Uwielbiam bibeloty, pamiątki, drobności i różności. Magia przedmiotów mnie uspokaja.
A jeśli dojdzie do tego stylowe wnętrze ze starymi meblami, drewnianą skrzypiącą podłogą, starymi drewnianymi oknami, to już pełnia szczęścia! Otaczam się przedmiotami z duszą, zabudowuję nimi każdą przestrzeń. Tak oswajam codzienność.
Ta moja pasja gromadzenia zrodziła się podczas studiów polonistycznych we Wrocławiu, na stancji, w domu profesora Jerzego Schroedera. To było mieszkanie w secesyjnej kamienicy, w którym zatrzymał się czas. Gdy zamykało się drzwi, hałas gdzieś ginął, wchodziło się do zupełnie innego świata, w półmrok i ciszę. Na ścianach wisiały stare obrazy, a wśród nich portret młodziutkiego profesora namalowany przez Witkacego, którego profesor poznał we Lwowie. Na półkach między książkami poustawiane były przepiękne naczynia i formy ceramiczne, stare fotografie, figurki, jakieś drewienka, szkatułki, kamyczki – trofea z podróży profesora po świecie.
Miłością do ceramiki zaraziła mnie jego córka Dorota, która pracowała w muzeum Szkła i Ceramiki na wrocławskiej ASP. Dostrzegłam magię naczyń, różnorodność form, szkliw, zdobnictwa. Od niej też nauczyłam się, że warto celebrować te najmniejsze, pozornie nudne i szare chwile codzienności. Ważnym miejscem rozmów i spotkań w domu Schroederów była kuchnia. Tu Dorota wyczarowywała pyszne jedzenie. Piekła nadzwyczajne ciasta, a korzystała przy tym z pożółkłego kajetu z przepisami babci. Na przykład, żeby upiec dobry chrust, babcia radziła: „ile najpiękniejszej mąki zbierze 1 duże jajo, tyle zagnieść na ciasto”, a ciasto na słynne pączki Schroederowskie z różą „miesić godzinę”.
> Przeczytaj też: O życiu wśród książek opowiada pisarka Agata Tuszyńska <
Jestem za twórczym chaosem. Dostaję gęsiej skóry na widok sterylnych, minimalistycznych, metalowo-kanciastych wnętrz, ogrzewanych kaloryferami.
W moim obecnym mieszkaniu mam wspaniały kaflowy piec. Co prawda z grzałką na prąd, ale jednak, co piec to piec! Miluchno jest się o niego oprzeć w mroźne wieczory. Ważną częścią mojej codzienności jest stary, okrągły stół, na którym ustawiam różne cudności, ozdoby. Na święta zawsze robię okolicznościowy wystrój. Na przykład co roku na Wielkanoc kupuję ceramicznego barana, zająca albo kurę. Spora rodzina już się uzbierała.
W moim rodzinnym domu tata co roku skrobie przepiękne pisanki, takie małe arcydzieła, które sygnuje datą. Kolekcja jest niezwykła, a najstarsze pisanki pochodzą z lat siedemdziesiątych! Przypominają mi dzieciństwo. Bardzo się do tych wszystkich świątecznych gadżetów przyzwyczajam i potem stoją sobie przez cały rok! Często więc wiosenna kura spotyka się u mnie z grudniową gwiazdką czy Mikołajem.
Mam w pokoju gałąź jodłową, która rozpościera się malowniczo na ścianie, wciśnięta za stary kredens. Kiedyś wymyśliłam sobie taką choinkę. Gałąź przybrałam skromnie i tak została do dziś. Pięknie się ususzyła i stało się już tradycją, że co roku w Boże Narodzenie dowieszam tam jakieś małe cacuszko. I tak przez cały rok moje oczy cieszą zatopione w jodłowych igłach dzwonki, krasnale, ceramiczne jabłka, porcelanowy konik na biegunach, dziad brzozowy przywieziony znad Niagary, drewniany anioł z kagankiem. Po latach zrobiła się z niej taka gałąź wszechrzeczy.
Zanim przeprowadziłam się do Warszawy, mieszkałam w Krakowie – studiowałam w szkole teatralnej. W mieście zabytkowym, gdzie każdy kamień miał wielką historię.
Kiedy po szkole tu przyjechałam, bo dostałam angaż w Teatrze Narodowym, wszyscy mi współczuli. „Jak można zamieniać Kraków na bezduszną Warszawę?”. Można. W każdej dzielnicy znajduję malownicze, zaciszne zakątki. Choćby na Saskiej Kępie czy Żoliborzu. Bardzo lubię Nowy Świat i okolice. Lubię też miejsca wokół mojego teatru przy placu Teatralnym. Mam swoje knajpki, w których znajomi kelnerzy wiedzą, co mi polecić z karty, który stolik lubię najbardziej, co ostatnio mi smakowało. Bardzo sobie cenię profesjonalizm i miłą obsługę.
Jestem wierna takim miejscom i chętnie przyprowadzam moich gości na kolację. Oswoiłam metropolię. Co prawda żyje się tu szybko, czasem w stresie, ale mimo to staram się nie zapominać o tym, że są rzeczy, na które trzeba znaleźć czas. Pamiętam jak we Wrocławiu Dorota parzyła herbatę, nieśpiesznie rozlewała do filiżanek, siadało się na tę chwilę, rozmawiało. Z każdym rokiem widzę coraz bardziej, że takie zatrzymanie się i celebrowanie chwili, rozmowa z drugim człowiekiem jest czymś najważniejszym.
> Przeczytaj też: Rzeczy bardzo osobiste – mieszkanie Anny Dziewit-Meller urządzone rodzinnymi pamiątkami <
Wysłuchała: Sylwia Urbańska
Zdjęcie: Mariusz Grzelak/ Reporter