ANDA ROTTENBERG, historyk sztuki, kurator i krytyk. Zaczynała od oprowadzania wycieczek po warszawskiej Zachęcie, potem została jej dyrektorem. W jednej z książek o sobie, „Już trudno”, przyznaje, że zawsze interesowały ją rzeczy, które przekraczały normę. Dlatego organizowane przez nią wystawy nikogo nie pozostawiają obojętnym.
Spotykamy się w mieszkaniu Andy Rottenberg w apartamentowcu na warszawskim Mirowie. Prawie nie ma ścian, jedno duże pomieszczenie do pracy, jedzenia i przyjmowania gości. Kąt roboczy oddziela półka z książkami. Oszczędny styl, białe ściany, a na nich obrazy, wysokie okna, które wpuszczają dużo światła. Mebli jest tu niewiele, ma się wrażenie, że tylko te niezbędne.
To nowy dom. Dawno pani tu mieszka?
Od grudnia zeszłego roku. Przeprowadzam się średnio raz na pięć lat. To mi pozwala robić porządek w papierach, książkach, rzeczach, pozbywać się wszystkiego, co zbędne. Czyścić teren. Miałam pewne podstawowe oczekiwania co do tego, jakie ma być moje mieszkanie. Potrzebuję otwartej przestrzeni, windy, garażu, muszę chodzić na piechotę po mieście. Często podróżuję, więc jest dla mnie ważne, jak się dostanę na dworzec i lotnisko. Ten budynek spełnił wszystkie warunki.
Nie miała pani pokusy, żeby zamieszkać w starej kamienicy z klimatem?
Miałam. Miałam bardzo piękne mieszkanie na Mokotowskiej, wspaniałe marmurowe schody na klatce, wysokie sufity. Ale chodzenie na czwarte piętro z zakupami i brak garażu, czyli ustawiczna walka o miejsce do parkowania na ulicy i odśnieżanie samochodu w zimie, to już nie dla mnie. Starzeję się i chciałabym mieć trochę wygodniejsze życie.
Ale stylowe meble pani lubi?
Ta kanapa i stół to Ludwik Filip. Wędrują ze mną od lat 80. Pochodzą z domu moich rodziców. Mama mi je kiedyś przywiozła i powiedziała, że muszę znaleźć na nie miejsce. Starzeją się, obicia zmieniają się co jakiś czas, ale jestem do nich przywiązana i nie zamierzam, przynajmniej na razie, się z nimi rozstawać. Po śmierci mamy odziedziczyłam jednak tak dużo zabytkowych mebli, że pozbywanie się ich zajęło mi 20 lat. Nie mam sentymentu do przedmiotów, ale miałam wyrzuty sumienia, że mamie byłoby przykro.
Co jest takiego w tych kilku meblach, że towarzyszą pani już tyle czasu?
Są wygodne. To tu spędzam czas, jak nie mam gości. W zasadzie to moje ulubione miejsce w domu. Mam gabinet, gdzie stanie stół, a na nim skaner, drukarka i papiery, ale nie umiem pracować przy biurku. Pracuję z komputerem na brzuchu, czyli nie siedzę, tylko leżę na tej kanapie. Mam tu stół, telewizor, komputer, bibliotekę na wyciągnięcie ręki, a przed sobą i z boku widzę świat za oknem.
Jaki to widok?
Na wprost jest czerwony klon, lubię patrzeć na niego przy śniadaniu. A z lewej, przez drugie okno, widzę odległą ścianę starej kamienicy, obrośniętą winoroślą, w której mieszkają ptaki, głównie wróble. Kiedy wylatują rano, jeszcze śpię, ale mogę obserwować, jak się kładą spać. W tym winie jest duży ruch, one kąpią się w piaskownicy na dole, a kiedy szykują się do snu, głośno ćwierkają. Są radością moich zachodów słońca, bo mam tu piękne zachody.
Zieleń jest dla pani ważna?
To może atawizm, ale myślę, że symbioza człowieka z przyrodą jest bardzo istotnym elementem równowagi. Uwielbiam wszystko, co jest związane z pracą w ogrodzie – kopaniem, grabieniem, sadzeniem. Dwa mieszkania temu postanowiłam zbudować sobie dom w ogrodzie, który od zera założyłam. Ale okazało się, że mieszkanie w takim miejscu daje natychmiastowe poczucie wykluczenia. Goście przyjeżdżali od kwietnia do września, a potem przez pół roku nie mogłam zwabić nikogo. Późną jesień, zimę i wczesną wiosnę spędzałam, odgarniając śnieg szuflami i siedząc przed kominkiem. Doznałam kontuzji nóg, bo przeforsowałam się przy pracy w ogrodzie, i pomyślałam: „Muszę wrócić do miasta”. Jednak nie wyobrażam sobie życia w miejscu, gdzie nie ma drzew. Gdy kupiłam poprzednie mieszkanie, na wysokości moich okien była piękna korona wielkiej topoli. Potem ją przycięli, żeby się rozkrzewiła, ale po dwóch latach znów była w mym oknie balkonowym. Tam też obserwowałam ptasie życie.
A obraz, który wisi nad kanapą?
Prezent ślubny od Henryka Stażewskiego. To także przedmiot, z którym przeprowadzam się od ponad 30 lat. Z tyłu jest dedykacja imienna dla mnie, więc jak się rozwodziliśmy, mój mąż nie miał nic przeciwko, żebym go zatrzymała. W tamtej części, nazwijmy ją kuchenną, testują się natomiast obrazy moich byłych studentek, debiutantek. Sprawdzam, jak mi się żyje w ich otoczeniu.
A ta „Polska” tutaj?
„Izrael i Polska”. Obraz bardzo szczególny. Wilhelm Sasnal namalował go specjalnie dla mnie w 2001 roku, kiedy w „Zachęcie”, którą wtedy kierowałam, zaczęły się problemy z rzeźbą Maurizia Cattelana. To był gest wsparcia, który bardzo sobie cenię.
Stylowe meble, współczesne obrazy. Ma tu pani też zupełnie proste, nowe rzeczy à la IKEA, jak ta lampa obok kanapy, biała, metalowa.
Potrzebowałam jej do czytania i chciałam, żeby wtopiła się w biel ścian. Albo lampy pod sufitem – są płaskie, bo zależało mi, żeby nie zasłaniały obrazów. Staram się maksymalnie zneutralizować dodatki, by nie było ich widać. Za często zmieniam mieszkania, aby wydawać pieniądze na dizajnerskie detale, które po paru latach wychodzą z mody. Nigdy nie miałam parcia, żeby uganiać się za modą wnętrzarską.
Czy pani kolejne mieszkania mają ze sobą coś wspólnego?
Chyba wszystkie mają ten sam styl. Te same albo podobne obrazy, te same książki, to samo myślenie o przestrzeni, o takim jej aranżowaniu, ustawieniu mebli, przedmiotów i obrazów, by utrzymać równowagę wizualną. Stworzyć ład, mimo że te rzeczy są z różnych epok, mają różny charakter. W zasadzie wiklinowy fotel pomalowany na biało nie pasuje do klubowego skórzanego fotela i kanapy Ludwika Filipa. A jednak mnie pasuje i tym, którzy tu przychodzą, też. Chodzi o to, żeby znaleźć sposób na współistnienie tych przedmiotów.
Do czego jest pani potrzebna ta równowaga?
Do tego, by pracować i w ogóle żyć. Ten ład wizualny to sprawa złożona, ale jak już go osiągnę, mam poczucie, że wreszcie mogę tu mieszkać i że to moje mieszkanie, a nie kogoś obcego.
Rozmawiała: Agnieszka Wójcińska
Zdjęcia: Michał Przeździk