Manuela Gretkowska o swoim domu
W ciąży nachodzą człowieka różne dziwne zachcianki. Mnie zamarzył się drewniany dom. I mam. Jest trochę koślawy, bez kątów prostych, skrzypi jak skórka chleba – opowiada pisarka Manuela Gretkowska.
Wychowałam się w Łodzi, na ulicy Spornej, która nie zmieniła się od XIX wieku. Wciąż można znaleźć tam drewniane domy bez kanalizacji. Tak na marginesie, miałam nadzieję, że projekt nowoczesnego centrum kulturalnego wygra i przy okazji znajdą się pieniądze na wyremontowanie zabytkowych ulic, w tym Spornej. Bo dziś jest to ruina, która niebawem się rozsypie. Ale wracając do mojej zachcianki... Wychowałam się w takim pół mieście, pół wsi.
Gdy byłam w ciąży, bardzo chciałam znów poczuć tę atmosferę. Bałam się jednak kupić dom. Znajomi opowiadali, że taka inwestycja to przekleństwo, studnia bez dna. Życie za miastem porównywali do pionierskiej wyprawy Karen Blixen. Ale w końcu dom kupiliśmy. Został zbudowany w tym samym roku, w którym urodziła się moja córka Pola (nazywana przez nas Polką). To taki dworek polski.
Manuela Gretkowska: dostrzegłam moc żywiołów
Gdy zamieszkałam na wsi, zaczęłam dostrzegać moc żywiołów. Na przykład wody. Dotąd znałam tylko tę oswojoną w rurach. Tuż po przeprowadzce odkryliśmy za domem rów melioracyjny. Przynajmniej tak nam się wtedy zdawało. Więc wsadziliśmy rurę i go zasypaliśmy, ciesząc się, że działka będzie większa. Aż przyszła wiosna i wylała pobliska rzeka. Cały ogród nam zalało. Odkopaliśmy rów, ale to nic nie dało – woda wciąż stała. Gdy przyszła zima, nie zamarzła. Minus dziesięć, minus dwadzieścia i nic.
Okazało się, że tam bije źródełko, dlatego rów nigdy nie wysychał. I tak zrozumiałam, że woda ma swoje prawa, że zawsze znajdzie sposób, by płynąć pod prąd ludzkiego niezrozumienia. Z tym rowem wiąże się też inna historia. Kiedyś Pola wrzuciła do niego swoją żółtą gumową kaczuszkę. Kilka dni później wprowa-dziły się tam kaczki, które myśląc, że to porzucone pisklę, zaczęły się tą zabawką opiekować. Równie długo, co wodę oswajałam ogień. Dopiero po kilku latach nauczyłam się rozpalać kominek jedną zapałką. A ile się natrudziłam, naklęłam, żeby dobrze się palił. Córeczka myślała, że to żywa istota i też zaczęła z nim rozmawiać.
Fascynuje mnie cykliczność przyrody. Co roku jesienią, o tej samej godzinie (dokładnie o 23.15), przychodzi do kominka pogrzać się pająk; co roku razem z drewnem przynoszę do domu osę (zawsze tylko jedną); co roku w tym samym miejscu pod progiem lęgną się owady i pojawia się jaszczurka. Nazwaliśmy ją Jadzia, zachowuje się, jakby była oswojona. Nie ucieka, przez co niechcący odcięliśmy jej drzwiami ogon. Następnej wiosny pojawiła się z nowym, jaśniejszym od reszty ciała, i chyba komuś się spodobała, bo wkrótce przyprowadziła maluchy.
Manuela Gretkowska: uczę się dźwięków
Kiedy się wprowadziliśmy, dom jakby się skarżył na opuszczenie, że tak długo nikt się nim nie zajmował (zamieszkaliśmy rok po tym, jak został zbudowany). Pierwszej nocy stało się wszystko, co tylko mogło się wydarzyć: odpadł kawał sufitu, zalało nam piętro, wysadziło bojler, uruchomiły się alarmy, wysiadło światło. Dom trzeszczał, piszczał, skrzypiał. Na każdy szmer odpowiadałam paniką. Raz przestraszyłam się, że biega po nim szczur i dziecko mi zagryzie (wyobraźnia matki nocą), ale okazało się, że pod podłogę dostała się kuna.
Pola, wsłuchując się w jej tupot, uspokajała nas: „Nie martwcie się, to na pewno struś, tylko on tak szybko biega”. Teraz, kiedy pieją koguty w piątek, to dla mnie znak, że czas odebrać jajka od sąsiadki. I nie boję się już, gdy wieje wiatr, a całym domem buja jak na promie. Zaczynam się tu coraz lepiej czuć, wrastam w drewniany dworek. Ale jednocześnie potrafiłabym się wynieść stąd w pięć minut. Mam wprawę, mieszkałam już w tylu miejscach.
Manuela Gretkowska - wspomnienia z dzieciństwa
Dzieciństwo spędzone w Łodzi było najgenialniejszym okresem w moim życiu. Mieszkaliśmy dwa–trzy przystanki od Piotrkowskiej. Mieliśmy dwa pokoje, przez które przebiegała granica pomiędzy Bałutami a Śródmieściem. I to miało swoje dobre konsekwencje – mogłam wybierać między dwiema szkołami rejonowymi. Atmosfera w kamienicy była trochę metafizyczna, trochę przedwojenna. Na przykład sąsiadki analfabetki wierzyły w Sybillę. Ale to im nie przeszkadzało być zagorzałymi katoliczkami. Wmawiały mi, że jak będę grzeczna, to przyjdzie do mnie Dzieciątko Jezus. Miałam wtedy ze trzy–cztery lata i uwierzyłam im do tego stopnia, że w dziecięcej wyobraźni widziałam tego Jezuska z obrazka i rozmawiałam z nim w bramie.
Całe dnie przesiadywaliśmy na podwórku. Do domu zaganiano nas batami o jedenastej wieczorem. Chodziliśmy na działki podjadać owoce, stąd może ta chęć posiadania ogrodu, lub biegliśmy odbijać ławkę na wrogie podwórko. Sporną płynął wtedy rynsztok. I pamiętam, że tata bardzo cierpiał z tego powodu, bo wychował się w dawnych Prusach, pod Toruniem, w dużym majątku. Więc chodził na Zachodnią do łaźni tureckiej, żeby zmyć z siebie tę Łódź, której nie mógł znieść. Tak jak wszyscy mężczyźni w jego rodzinie polował.
Z braku dużej zwierzyny – na króliki biegające po cmentarzu żydowskim. Nieraz policja odwoziła go do domu. Polował, nawet jak mu zarekwirowali strzelbę. Gołymi rękami. Mama wsadzała potem takiego królika do zimnego piekarnika. Biegał biedny dookoła, a rano wypuszczała go na podwórko. Pod oknem trzymaliśmy kurę na sznurku i gęsi. Gdy zbliżała się niedziela, mój prawie dwumetrowy tata w majtkach kąpielowych i pilotce wychodził z siekierą zabić kurę na rosół. Wyglądał jak z filmu grozy i komedii zarazem.
Manuela Gretkowska: wolę styl francuski
W domu sama zaprojektowałam meble. Nie lubię staroci, makatek. Okres międzywojnia jest dla mnie ponury i brzydki. Wolę styl francuski: lekki, z przecierkami. Staram się uprawiać rękodzieło. W Bretanii nauczyłam się malować na jedwabiu, ale odkąd urodziła się Pola, nie mam na to czasu. Więc przerzuciłam się na decoupage. To prostsza technika i szybciej widać efekt. Decoupage’em z renesansową Madonną ozdobiłam od środka drzwi wejściowe. Gdy zobaczył je pracujący u nas robotnik, to omal nie ukląkł i się nie przeżegnał, takie na nim zrobiły wrażenie.
„Tu u pani jest jak w kaplicy” – powiedział. Nie mam gabinetu. Bo i tak bym w nim nie wysiedziała – czułabym się odcięta od świata. Jako matka Polka i matka Polki muszę mieć wszystko na oku. Więc siedzę przy stole kuchennym jak ta pajęczyca w strategicznym miejscu: za mną kredens, przede mną salon. Tak napisałam moją najnowszą książkę „Miłość po polsku”. O miłości w Polsce, o domu, ale nie moim, tylko takim, który każdy z nas buduje w sobie. Czasem do niego zaprasza, na werandę chociaż.
Wysłuchała: Monika Utnik-Strugała
Fotografia: Archiwum Manueli Gretkowskiej, Ania Włoch