Piotr wędruje jak przysłowiowy Jaś. Raz jest w Pęcicach, raz na Galapagos. Czasem w Warszawie, czasem w Częstochowie. Machalica to niespokojny duch i nigdzie długo nie zagrzeje miejsca.
Moje życie od dzieciństwa było wędrówką. Ze względu na pracę ojca (Henryka Machalicy – aktora) ciągle gdzieś podróżowaliśmy, od jednego teatru do drugiego.
Na dłużej zostaliśmy w Zielonej Górze, a potem, gdy miałem 15 lat, przeprowadziłem się z ojcem do Warszawy. Zamieszkaliśmy na Żoliborzu przy Dygasińskiego i od razu ukochałem sobie ten kawałek miasta. To była typowa Warszawa: inteligencja drzwi w drzwi z lokalnym elementem, wszystko mieszało się i żyło razem. Tu chodziłem do liceum Lelewela, tu miałem kolegów i tu zdarzyło mi się parę razy dostać w zęby od łobuzów mieszkających na Krasińskiego.
Gdy miałem 17 lat, znarowiłem się i zacząłem samodzielne dorosłe życie. Imałem się różnych zajęć: byłem gońcem w „Kurierze Polskim”, pomocnikiem bibliotekarza i asystentem fotografa w Teatrze Narodowym. A potem kompletnie mi odbiło i przez chwilę pracowałem jako portier w izbie wytrzeźwień oraz sanitariusz. To była szkoła życia, ale robota miała swoje plusy: pracowałem co drugą noc i mogłem zapisać się do szkoły wieczorowej. Wreszcie upomniała się o mnie ludowa ojczyzna i stawiłem się przed Wojewódzką Komisją Uzupełnień.
Do wojska nawet chciałem pójść. Czytałem „Stąd do wieczności” Jamesa Jonesa i miałem mocno romantyczną wizję życia w armii. Koledzy tłumaczyli, że to strata czasu, ale poszedłem i poprosiłem o przydział do łodzi podwodnych albo czerwonych beretów. Kiedy usłyszałem: „wojska łączności”, ubłagałem komisję, żeby nie wypisywała biletu, bo chcę zdawać do szkoły teatralnej. Dostałem się i tak zostałem aktorem.
Czasem naprzód gnały mnie uczucia, miłość, choć podejrzewam, że może to być po prostu sprawa natury.
Nie mogłem nigdzie zagrzać miejsca, denerwowałem się, gdy zbyt długo pozostawałem w tych samych czterech ścianach. Przez następne lata zwiedziłem chyba każdą dzielnicę Warszawy, od Anina, Saskiej Kępy, po Ursynów. Pierwsze mieszkanie własnościowe dostałem na Pradze, mieszkałem tam z rodziną i myślałem, że to już będzie tak na poważnie. Wtedy kupiliśmy ziemię w Pęcicach Małych i zbudowaliśmy dom. Wraz z nami w tę okolicę przeprowadziła się grupa przyjaciół i żyliśmy w swego rodzaju komunie artystycznej.
Ulica, przy której stał dom, nie miała nawet nazwy. Staszek Tym wymyślił, że będzie się nazywać Polny Kamień i tak już zostało. Musiała mieć jakieś dziwne feng shui albo coś w tym stylu, bo ktokolwiek przyjeżdżał w te okolice, najpierw trafiał na naszą posesję i od razu zaglądał z przyjacielską wizytą. Nasz dom był więc wiecznie otwarty, co z czasem stało się męczące. Z Pęcic wyprowadziłem się po pięciu latach i znów zacząłem zwiedzać Warszawę.
Z miejsca na miejsce przenosiłem się bez żalu. Nie miałem wiele rzeczy, do nowego miejsca trafiałem ze szczoteczką do zębów, maszynką do golenia i kilkoma ubraniami. Wreszcie stwierdziłem, że źle się czuję w wynajętych mieszkaniach i kupiłem własne – na Żoliborzu. Tu kółko się zamknęło, powróciłem do miejsc z młodzieńczych wspomnień. Zaniedbany kanałek, który pamiętałem, jest teraz pięknie uregulowany, okolica bezpieczna, nikt nie chce dać mi w zęby. Mieszkam na dwunastym piętrze, mam widok z okien na całą Pragę i kawałeczek Starego Miasta. Cisza, spokój i intymność.
Moje mieszkanie to właściwie dzieło… jednego obrazu.
Kiedyś sztuka mnie mierziła, nie interesowałem się nią i nie kupowałem. Wreszcie zostałem właścicielem dużego obrazu częstochowskiej malarki Magdaleny Snarskiej. Poprosiłem architekt wnętrz, żeby zrobiła mi wystrój „pod obraz”: kolory, kształty, faktura materiałów. Ponieważ nie mogłem od razu zabrać płótna do domu, malarka dała mi swoją malutką pracę – tak dla pamięci.
Powiesiłem obrazek na ścianie i przypasował mi. Nie było wyjścia – też go wziąłem. Teraz chętnie kupuję sztukę, ale właściwie tylko na aukcjach charytatywnych i to tylko te prace, do których mam stosunek emocjonalny. Ostatnio, w rodzinnych Czechowicach- -Dziedzicach byłem na aukcji dla powodzian i wróciłem z kilkoma obrazkami na szkle miejscowej malarki. A na tegorocznej Aukcji Wielcy Małym kupiłem „Psy” Jacka Łydżby. Marzą mi się też marynistyczne szkice Grzegorza Śmigielskiego.
Chciałbym zamieszkać na południu Hiszpanii. A wszystko przez nurkowanie.
Gdy byłem mały, fascynowały mnie filmy przyrodnicze o życiu pod wodą. Po latach zacząłem nurkować, chociaż mam lekką klaustrofobię i czuję się niepewnie, gdy po dłuższej przerwie schodzę pod wodę. Ale widoki wynagradzają wszelkie lęki. Długo jeździłem do Chorwacji na wyspę Hvar, którą jednak porzuciłem na rzecz Hiszpanii. Lubię tamtejszy klimat i przyjaznych ludzi. Odwiedziłem też Malezję i Galapagos. Niezależnie od miejsca najważniejsze jest to poczucie nieważkości podczas nurkowania. Kiedyś często śniłem o lataniu. Nurkowanie to spełnienie takiego snu.
Mam teraz swój własny kąt, ale to nie znaczy, że skończył się ciągły ruch. Od pięciu lat jestem dyrektorem artystycznym częstochowskiego teatru, więc krążę między dwoma miastami. W Częstochowie mam nawet służbowe mieszkanie. Czasem myślę sobie żartem, że gdy wreszcie przyjdzie włożyć „czarne papierowe buty”, będzie to po prostu kolejna wędrówka w moim życiu.
Wysłuchał: Stanisław Gieżyński
Fotografia: Magic Media/Forum, East News
reklama