Artur Andrus opowiada o swoim domu
Skąd się wziął Artur Andrus – człowiek orkiestra: dziennikarz radiowej Trójki, kabareciarz, konferansjer, poeta, Mistrz Mowy Polskiej, autor piosenek, komentator politycznych wybryków?
Artur Andrus - dziecko bloków
Wziąłem się z takich niezbyt obszernych galicyjskich krajobrazów, gdzie jeszcze długo nie będzie autostrady. Jestem dzieckiem bloków. Moi rodzice poznali się przy budowie zapory w Solinie i tam mieszkaliśmy, w hotelu robotniczym. W miasteczku wszyscy się znali, każda pani to była ciocia, każdy pan – wujek. Nie mówiąc o prawdziwej rodzinie. Stałym punktem tygodnia były odwiedziny wszystkich ciotek. Wizyty trwały i trwały, bo moja mama miała pięć sióstr. Później przeprowadziliśmy się do Sanoka – do bloków. To był piękny, socjalistyczny, mały blok z wielkiej płyty. Z prawdziwymi luksusami – moim pokojem i profesjonalną łazienką.
Jedyne czego żałowałem to tego, że nie miał windy. Bo dla dziecka winda jest prawdziwą atrakcją. Sanok też był pięknym miejscem – galicyjskie stare miasteczko, z kamienicami, zamkiem, w którym mieszkała królowa Bona i liceum w dawnych austriackich koszarach. Krajobrazy za oknem były inne niż te w mieszkaniach. Wychowywałem się przecież w Bieszczadach. Tam to się można dopiero napatrzeć. Jezioro, góry, jest pięknie. Uświadomiłem sobie to dopiero wtedy, gdy stamtąd wyjechałem.
Artur Andrus - wiedziałem, że poniesie mnie coś humanistycznego
Pisanie wierszy i piosenek, rymowanie pojawiło się w dziecięcych zabawach. W liceum założyliśmy z kolegami radiowęzeł. Audycje niestety zachowały się na kasetach i obawiam się, że wypłyną w najmniej oczekiwanym momencie. Wychowywałem się dosyć dziwnie jak na moje pokolenie. Koledzy rośli na Liście Przebojów Trójki, a ja – i może tym zrobię przykrość Markowi Niedźwieckiemu – nie. Bo tam za mało było piosenek Wojciecha Młynarskiego. Koledzy kupowali Zarzewie, a ja nie, bo tam jego plakatów nie drukowali. Limahl proszę bardzo, Wham, proszę bardzo, lecz Młynarskiego – nigdy! Poznanie pana Wojciecha było dla mnie jednym z większych przeżyć. Uważam, że na Polskę spłynęło szczęście, że pojawił się tu ktoś taki jak on. Po skończeniu liceum wiedziałem, że poniesie mnie w coś humanistycznego. To coś okazało się dziennikarstwem.
Życia studenckiego niestety nie prowadziłem. Ponieważ miałem tylko czterysta kilometrów do domu, nie dostałem akademika i tułałem się po jakichś stancjach. Zresztą, daleko mi do typu imprezowicza. Wychowałem się w niewielkich mieszkaniach, więc i jako dorosły nie potrzebowałem dużo miejsca. Moje pierwsze samodzielne mieszkanie miało siedemnaście metrów kwadratowych. Strasznie się cieszyłem, aż przyszła jakaś komisja pomiarowa i się okazało, że ono ma tylko szesnaście metrów. Odebrali mi złudzenia co do tego jednego metra i od razu zrobiło się za ciasno.
Artur Andrus - zżywam się z ludźmi
Dużo bardziej niż z miejscami zżywam się z ludźmi. Sporo przyjaźni zaczęło się od dziennikarskiej pracy. To najprzyjemniejsza część tego zawodu. Można spotkać ludzi, których by się tak po prostu nie spotkało. Tak było ze Stefanią Grodzieńską, Marią Czubaszek, Andrzejem Poniedzielskim. Miałem dużo szczęścia w życiu zawodowym. Chciałem po prostu poznać Młynarskiego, a tymczasem dzięki temu spotkaniu dostałem pracę w radio. Nie mogłem pójść do niego i powiedzieć bezczelnie: „chcę pana poznać”, więc wykorzystałem zaliczenie na studiach. Żeby się nie skompromitować i nie zadawać pytań, na które już pewnie odpowiadał setki razy, przemówiłem wierszem.
Zaciekawiony odpowiedział mi tym samym. Ktoś to usłyszał, jak się później okazało, również wielbiciel pana Wojtka, i… zaproponował mi pracę. Pracowałem więc sobie wygodnie w Czwórce, w audycji, której nikt chyba wtedy nie słuchał (bo Program Czwarty był nadawany na średnich falach, a kto słucha radia na średnich falach?), a tu nagle zaproponowali mi przejście do Trójki, do redakcji rozrywki.
Pomyślałem: cholera jasna, ktoś zacznie słuchać tych moich audycji, trzeba się postarać. Potem przez przypadek stanąłem na scenie – podczas Mazurskiego Lata Kabaretowego w Ełku. Na festiwal pojechałem robić relację dla radia i ktoś mnie po prostu „wypchnął”. Poprowadziłem jeden koncert, a potem już poszło.
Artur Andrus - "mentalnie posunięty"
Czasem słyszę niebanalne komplementy. Kiedyś po koncercie podeszła do mnie pani i powiedziała: Boże, pan taki śmieszny jak pies.
Gdy pojawiłem się na okładce pisma „Farmacja i ja”, Andrzej Poniedzielski stwierdził, że to nic dziwnego, bo się ludziom kojarzę z bólem. Ale okazało się, że nie tylko ja. Innym razem zostałem poproszony właśnie z nim o poprowadzenie konferencji dla firmy farmaceutycznej produkującej plastry przeciwbólowe. Jakoś nie mieliśmy śmiałości zapytać, dlaczego akurat nas wybrali.
Jestem „mentalnie posunięty”. Niewiele osób może uwierzyć, że Piotr Bałtroczyk, z którym często występuję i bywam notorycznie mylony, jest ode mnie sporo starszy. Może dlatego, że ma lepsze kremy? Zapytałem kiedyś reżysera „Spadkobierców”, Darka Kamysa, dlaczego właśnie mnie obsadził w roli starucha – najstarszego ojca rodziny. Miał kłopot ze zgrabnym wybrnięciem z tego pytania, ale w końcu mu się udało: „Bo ty wzbudzasz szacunek”. I tego się trzymam. „Spadkobiercy” w ogóle są dla mnie upokarzający, bo styliści mocno pracują nad tym, żeby każda postać wyglądała w określony sposób, malują ją, przebierają. A ja jestem jedyną osobą, która występuje w swoich prywatnych ubraniach.
Mówią, że moje garnitury świetnie pasują do siedemdziesięciolatka, którego tam gram. W życiu każdego objazdowego artysty – a takim, w jakimś sensie, jestem – nadchodzi moment przesytu takim trybem życia. Jak już się tak ujeżdżę, to nawet z najbardziej ulubionego czy ekskluzywnego hotelu chcę wracać do domu. Ciągnie mnie tam wszystko, każde moje miejsce, moja rzecz. Nie jestem wprawdzie do nich aż tak przywiązany jak jedna piosenkarka, która opowiadała w telewizji, że w hotelu zawsze rozkłada swoje bibelociki i flakoniki. W domu czuję się w stu procentach u siebie. Lubię wracać do Warszawy, przede wszystkim do ludzi, lubię wiedzieć, że mam ich pod ręką, mogę zadzwonić, odwiedzić.
Jeżdżę dużo. Z wielką frajdą obserwuję, że w Polsce, w bardzo małych miejscowościach odżywają biblioteki, domy kultury. Przyciągają mnie małe miejsca, tam jest trochę inna publiczność, ludzie są ciekawsi, bardziej doceniają pewne rzeczy. Kiedyś trochę się wystraszyłem, bo nikt mnie nie uprzedził, że mam spotkanie z 3-4-klasistami. Ale okazało się, że dzieciaki mają konkretne pytania: jakim jeżdżę samochodem, ile zarabiam. Dorośli o takie rzeczy nie pytają, krępują się. Może wysyłają dzieci?
Wysłuchała: Michalina Kaczmarkiewicz
Fotografia: forumgwiazd.com.pl/Forum, archiwum Artura Andrusa