Grażyna Barszczewska
Świetnie gra. Nie tylko Szekspira, ale i… Chopina.
Kiedy wchodzę do teatralnego bufetu, słyszę: „O, pani Barszczewska najpierw będzie jadła zupy”. Bo jedna mi nie wystarcza. Na początek w menu koniecznie musi się pojawić pomidorówka. Bo ja za pomidorami wprost przepadam, jak bohater piosenki „Addio, pomidory!”. W naszym rodzinnym domu na Modlińskiej późnym latem mama, babcia i ciotki robiły z pomidorów przetwory. Jak one pachniały!
Grażyna Barszczewska - smaki i zapachy dzieciństwa
Pamiętam werandę w domu dziadków pod Tykocinem, gdzie jeździłam na wakacje: kota wygrzewającego się na słońcu, bujany fotel babci, miskę pomidorów, które pałaszowałam z cukrem, i wielkie kosze warzyw, czekające na swoją kolej. Z kuzynami urządzaliśmy pomidorowe bitwy, po których odbywało się zbiorowe czyszczenie dzieciarni. Zapach pomidorów i jeszcze leśnych poziomek chodzi za mną wszędzie.
Zresztą, mam bardzo wrażliwy zmysł powonienia i świat poznaję poprzez zapachy. Dla mnie nawet samoloty pachną inaczej, w zależności, czy to maszyna linii rosyjskich, greckich czy amerykańskich. Środki czystości, używane przyprawy, wody toaletowe, powietrze, słońce lub jego brak – wszystko składa się na specyficzny bukiet, który odróżniam w mig.
W domu dziadków trwały niekończące się biesiady ze stołami, które uginały się jak u Mickiewicza. Dworek był bielony, stał na górce, otoczony lasami i stawami. Rodzina pochodziła ze Wschodu, stąd też ogromna gościnność dziadków. A że mieli po kilkoro sióstr i braci, to tłok panował nieustanny. Zresztą później przez nasz dom również wiecznie przewijali się goście, bliższa i dalsza rodzina, ale też znajomi znajomych. Wiadomo, w latach 60. wynajęcie czegoś w Warszawie było i bardzo trudne, i kosztowne, więc nierzadko ja lądowałam w łóżku z rodzicami, a goście pokotem spali gdzie się dało. Oczywiście gościna nie ograniczała się tylko do noclegu. Mama zapraszała na sute obiady i kolacje z przednimi trunkami.
Na marginesie, mając już 90 lat, sama przygotowywała święta i niedzielne poczęstunki. Nawet stan wojenny i kartki reglamentacyjne nie mogły tego zmienić. Raz z zamrażalnika wyjęła zapasy na najbliższe dwa tygodnie! Kiedyś, chcąc podreperować swoją złą reputację kulinarną, poprosiłam ją o jakiś przepis z lat młodości. Zaczęła tak: „Dwanaście przepiórek, pół kopy jaj…”. Oczywiście szybko się wycofałam.
Grażyna Barszczewska - przygoda z ogrodnictwem
Ze strachu przed bezrobociem zostałam… ogrodnikiem. A było tak: kiedy wybuchł stan wojenny, teatry zamknięto. I wielka niewiadoma – jak długo to potrwa i co dalej? A przecież ja nie znoszę pozycji poziomej. Poleżę chwilkę i już mam wyrzuty sumienia, że tracę czas. Okropne! Mąż się śmieje, że przy mnie nie może się nawet chwilę ponudzić. Więc postanowiłam kupić ziemię. Ale w tamtych czasach, by dostać choćby mały skrawek, należało mieć uprawnienia rolnicze. Zapisałam się więc na kurs ogrodniczy, zdałam egzaminy, dostałam legitymację… ale ziemi nie kupiłam, bo po kilku miesiącach teatry odblokowano i natychmiast zaczęłam próby z Romanem Wilhelmim do sztuki „Dwoje na huśtawce”, którą zresztą graliśmy z wielkim powodzeniem kilka lat. Tak się więc zakończyła moja „ziemiańska kariera”.
Dzisiaj mam nieduży ogród przy domu, choć nie tak piękny, jakbym chciała. Raczej dla leniwych, trawnik, kilka drzew, krzewy, byliny. Rabaty sezonowych kwiatów i tak by się nie uchowały podczas moich nieobecności. Bo choć zostawiam na kartkach wytyczne, jak podlewać palmy, a jak sukulenty w doniczkach, to i tak, gdy wracam, wszystko jest pomylone, a rośliny ledwo żywe.
Grażyna Barszczewska o muzyce
Jako 4-letnia dziewczynka w drodze do przedszkola uwielbiałam śpiewać przeboje w rodzaju „Kuba wyspa jak wulkan gorąca” czy „Marynika”. Rzecz jasna wzbudzałam niemałe zdziwienie wśród przechodniów. Muzyka zawsze nam towarzyszyła, choć rodzice nie zajmowali się nią profesjonalnie. W domu stało pianino. Moja mama pod koniec życia mówiła mi: „Gdy będę odchodzić, nie rozpaczaj. Siądź do pianina i graj mi”. Więc grałam. Do końca.
Ale przez tę całą muzykę miałam trochę stracone dzieciństwo: wracałam ze szkoły, w locie jadłam obiad i już pędziłam na kolejne zajęcia do szkoły muzycznej. Do domu docierałam wieczorem. Póki sąsiedzi nie spali, ćwiczyłam świeżo opanowane utwory, a potem do północy odrabiałam lekcje. Ciągle byłam zmęczona. W wakacje potrafiłam spać po 14 godzin dziennie.
Teraz siadam do instrumentu, gdy przygotowuję się do jakiegoś spektaklu muzycznego, na przykład ostatnio do przedstawienia „Sceny niemalże małżeńskie Stefanii Grodzieńskiej” z pięknymi piosenkami Jerzego Jurandota. Zdarza się, że umiejętność gry na fortepianie wykorzystuję na scenie czy w filmie. Ten rodzaj wrażliwości, który dała mi muzyka, pomaga w budowaniu ról. Kiedyś znakomita dyrygentka Agnieszka Duczmal skomplementowała mnie po przedstawieniu, w którym grałam skrzypaczkę – to znaczy udawałam, że gram na skrzypcach. Przyszła za kulisy i mówi: „Pani na pewno gra na jakimś instrumencie, to się czuje w pani roli”. Z kolei w musicalu „Stepping Out” w teatrze Komedia grałam niedawno Gershwina, Ellingtona i spory fragment „Etiudy rewolucyjnej” Chopina. Jeden z recenzentów, myśląc, że to teatralne sztuczki, napisał: „Grażyna Barszczewska wspaniale gra, że gra Chopina”. A ja tym razem grałam naprawdę.
Pianina mam dzisiaj dwa. To, na którym ćwiczyłam w dzieciństwie, stuletni piękny mebel ze świecznikami, i Blüthnera, na którym można by nawet koncertować.
Grażyna Barszczewska - obrastam pamiątkami
Ciągle udoskonalam swój dom i ogród, a one rosną, dojrzewają, zmieniają się razem ze mną. Obco czułabym się we wnętrzach, których nie mogłabym zbudować własnymi pomysłami. Choć wokół siebie lubię mieć czysty kadr i dużo światła, to jednak obrastam pamiątkami przywiezionymi z podróży: jakąś egzotyczną rzeźbą, owocem baobabu z afrykańskiej wyspy Lamu, kamiennym poidełkiem z wyrzeźbioną głową żółwia, które przywiozłam dla Tadeusza, naszego 30-letniego żółwia kaspijskiego.
Ważne miejsce mają też sentymentalne upominki. I te od wielkich i sławnych – na przykład laleczka od Agnieszki Osieckiej, i te od widzów, podarowane jako dowód sympatii – upleciona z korzeni rzeźba albo słój kawioru prosto „od chłopa”, który podarował mi statysta z Kazachstanu, gdy kręciłam zdjęcia do filmu „Wszystko, co najważniejsze”. Kawioru oczywiście już dawno nie ma, ale miłe wspomnienia zostaną na zawsze.
Wysłuchała: Monika Utnik-Strugała
Zdjęcia: Krzysztof Kuczyk/Forum, Polfilm/East News I archiwum Grażyny Barszczewskiej