Tomasz Stańko przez większość życia nie miał swojego domu. Teraz ma kilka. Urządza je sam. Jeśli nie wpadnie mu w oko dizajnerski stół, przymocowuje szklany blat do starej maszyny do szycia. I za nic nie kupi nowego dywanu.
Praktycznie od początku lat 60., kiedy jako dwudziestolatek wyprowadziłem się z krakowskiego mieszkania rodziców, włóczyłem się po świecie. Byłem koczownikiem.
Większość czasu spędzałem w trasie. Po koncercie szedłem do hotelu, rozrzucałem rzeczy, rano wrzucałem je z powrotem do walizki i jechałem dalej, a wieczorem wchodziłem do kolejnego czystego pokoju. Polubiłem to cygańskie życie i długo nie czułem potrzeby, żeby kupić sobie jakieś gniazdo. Wystarczały wynajęte mieszkania. Bo nie interesowało mnie posiadanie i gromadzenie dóbr, ale granie muzyki. A muzyka wymaga wyrzeczeń i samotności.
Kiedy kilka lat temu remontowałem mieszkanie na Powiślu, kupiłem tylko jeden fotel. Moja ówczesna dziewczyna, choć przez lata znajomości zdążyła mnie doskonale poznać, nie zniosła tego. Wściekła się, że nie zadbałem o to, żeby w domu były dwa fotele. Ta kropla przelała kielich goryczy. Rozstaliśmy się, ale dziś jesteśmy przyjaciółmi.
W każdym ze swoich mieszkań tylko pomieszkuję. Dwa tygodnie koczuję w Warszawie, trzy dni w domku ogrodnika w Podkowie Leśnej, potem dwa miesiące w moim ukochanym Nowym Jorku.
Na wysokości Central Parku, przy Amsterdam Avenue, mam niewielki, ale wysoki loft z sypialnią na antresoli i ścianą okien, przez które pięknie widać miasto. To samotnia w centrum świata. Pod bokiem wszystkie najważniejsze muzea i najlepsze jazzowe kluby świata, dzięki temu cały czas trzymam rękę na pulsie. A kiedy wracam do domu, zamykam się ze swoją muzyką i nie ma mnie dla nikogo.
Tylko ja, trąbka i szum metropolii. Zza okien cały czas słychać inspirujący rytm ludzkich kroków. A każdy przechodzień wystukuje inny i w ten sposób powstaje genialny rytm miasta. Niełatwo było zdobyć to mieszkanie. I nie chodziło tylko o pieniądze, nawiasem mówiąc niemałe. Załatwianie formalności trwało bite trzy miesiące.
W Nowym Jorku wspólnota mieszkańców bardzo uważa na to, kogo przyjmuje na sąsiada. Boi się balangowiczów, bo mieszkania tracą wtedy na wartości. I choć miałem pisemne rekomendacje od wytwórni płytowej Universal i nowojorskiego Museum of Modern Art, to sąsiadów przekonało dopiero zaświadczenie, że mój ojciec był sędzią sądu wojewódzkiego. Wtedy uwierzyli, że jestem dobrze wychowany.
Czasami żartuję, że tak naprawdę ten loft i warszawskie mieszkanie na Rozbrat, które nazywam bazą, zawdzięczam nie ojcu, lecz… magii. A konkretnie pewnej czarownicy. Moja przyjaciółka Marta, holenderska malarka, śmieje się, że ma tajemną moc, bo w dzieciństwie spaliła dwa kościoły.
Oczywiście, nie dosłownie, bo niczego nie podpalała, ale po jej wyjściu ze świątyń wybuchały pożary. Pamiętam, że razem oglądaliśmy mieszkanie na Rozbrat. Zakochałem się w nim natychmiast, a ponieważ wiedziałem, że nie jestem jedynym zainteresowanym i bałem się, że ktoś mnie uprzedzi, powiedziałem: „Marta, muszę je mieć. Jesteś w końcu czarownicą, odpraw jakiś rytuał”.
Wtedy na klatce schodowej rozczapierzyła palce i zawyła wniebogłosy. Śmialiśmy się dobre dziesięć minut i koniec końców udało mi się kupić to mieszkanie. Nowojorskie mieszkanko oglądałem sam i to też była miłość od pierwszego wejrzenia. Zaraz po wyjściu zadzwoniłem więc do Marty i mówię: „Widziałem świetny loft. Ale jest trochę kłopotów.
Ktoś już go zadatkował, a wspólnota musi wyrazić zgodę, żebym mógł go kupić. Pomóż mi. Zrób coś. Tak jak zrobiłaś w Warszawie”. Nie mam pojęcia, czy chociaż kiwnęła palcem, ale znów się udało. Pierwsze mieszkanie kupiłem późno. Z konieczności. Po śmierci ojca mama nie chciała dłużej zostać w naszym rodzinnym domu. Była bardzo związana z tatą i wszystko jej go przypominało. Sprzedała swoje mieszkanie. Przez jakiś czas była ze mną, potem u mojej siostry w Szwecji.
W końcu kupiliśmy jej nowe mieszkanie. Wybraliśmy takie, które znajdowało się kilka ulic od starego, tuż obok mojej podstawówki. Po śmierci mamy bywam tam rzadko, ale każda wizyta to coś jak podróż w przeszłość. Ze zdumieniem stwierdzam, że nic się nie zmieniło. Tak samo jak przed laty uczniowie przychodzą tam palić papierosy. Z tą różnicą, że ja kryłem się w piwnicy, a oni palą przed domem, dosłownie pod moimi oknami.
Mieszkania zacząłem kupować w latach 90., kiedy pokonałem
swoje demony: odstawiłem alkohol i narkotyki, a wartość dolara tak spadła, że gaże z zagranicznych koncertów przestały wystarczać na spokojne życie przez kilka miesięcy.
Traktuję to jak finansowe zabezpieczenie na przyszłość, dzięki któremu nie muszę przyjmować każdego kontraktu. Jeśli coś mi nie leży, zawsze mogę powiedzieć „nie”. Nie boję się, że nie będę miał co włożyć do garnka, bo w razie czego sprzedam któreś z mieszkań, a właściwie mieszkanek dla singla. Kupuję te, które mają dobrą lokalizację. Wszędzie musi być blisko. Sam lubię po otwarciu drzwi mieć towarzystwo na wyciągnięcie ręki. Urządzam je tak, jak komponuję: pod siebie, z dbałością o każdy detal. Sam dobieram podłogi, kafelki, meble. Lubię to.
Wnętrza zaprojektowane przez dekoratorów wydają mi się zimne. Jeśli już miałbym powierzać komuś urządzenie mieszkania, to tylko dizajnerom takim jak Renzo Piano albo Frank Gehry. Musiałby to być człowiek formatu muzyków, z jakimi współpracuję, a ja gram z najlepszymi na świecie. Wprawdzie nigdy nie nagrałem niczego z Keithem Jarrettem, ale też nie musiałbym mieć stołu od Daniela Libeskinda. Wystarczyłby fotel Josefa Hoffmanna. Wolę jednak kupić stolik art déco albo antyczną maszynę do szycia i przymocować do niej duży blat ze szkła.
Nie mam zresztą natury kolekcjonera. Nie lubię się o nic bić, bo z zasady walczę tylko z samym sobą.
Jak nie ma jednego, trudno – kupię drugie. Warunek – musi być piękne. Tak jak berberyjskie kobierce, które kolekcjonuję. Zainteresowałem się nimi przez przypadek. Po remoncie chciałem kupić dywan. Początkowo myślałem o czymś nowym, ale znajomy przekonał mnie, żebym tego nie robił. Wytłumaczył, że z kobiercami jest jak z antycznymi meblami, że tylko te stare mają duszę. Z czasem rozsmakowałem się w asymetrii wzoru, niedoskonałych kształtach i abraszach, czyli różnicach odcienia nitek tego samego koloru. Bo nie ma dwóch takich samych ręcznie tkanych dywanów. A jeśli się dobrze przyjrzeć, to na tych najpiękniejszych dzieje się więcej niż na obrazach największych malarzy.
Wysłuchała: Agnieszka Kosmulska-Musiał
Fotografie: Wojtek Radomski/ Forum, archiwum Tomasza Stańki
reklama