Miała w życiu parę domów. We wszystkich rządziły koty. Z pewną amerykańską kocicą Majka Jeżowska rywalizowała nawet o serce ukochanego mężczyzny. I miejsce w małżeńskim łożu.

W poprzednim wcieleniu chyba byłam kotem. Bo mogę nie mieć tysiąca rzeczy, ale kot musi być, obowiązkowo.

Ta miłość zaczęła się w dzieciństwie. Kiedy mieszkałam jeszcze z rodzicami w Nowym Sączu, w domu z ogrodem, ciągle „wprowadzały się” do nas dzikie koty. Niestety, wstęp miały tylko do ogrodu i do kuchni, bo rodzice zwierząt w domu nie chcieli. W wyobraźni budowałyśmy z siostrą cały koci świat, układałyśmy rodzinne kocie sagi, wymyślałyśmy im imiona i niesamowite przygody…

Podziwiam koty za ich urodę i charakter, są „arcydziełem Pana Boga”, wzruszają mnie jak dzieci i mam zawsze ochotę się nimi opiekować. Koty łaskawie pozwalają się kochać. Z czego korzystam! Pies to większy obowiązek – choć ja z moją kotką Melą codziennie wychodziłam na godzinny wieczorny spacer.

Mój rodzinny dom był mieszczański. W środku Nowego Sącza – wszędzie blisko. Do szkoły, do sklepów, do kina, do kościoła, w którym przez całe liceum śpiewałam na mszach.

I kochająca się rodzina. Tata, stomatolog, miał duszę artysty. Sam pięknie śpiewał i zawsze mojemu śpiewaniu kibicował. Pamiętam swój „debiut” – kiedy jako mała dziewczynka zobaczyłam po raz pierwszy występy w Muszli Koncertowej w Szczawnicy, wyrwałam się mamie, wdrapałam na scenę i zaczęłam śpiewać do mikrofonu wymyśloną na poczekaniu piosenkę.

Mama nie była wcale zachwycona moim życiowym wyborem – bała się tej niepewnej artystycznej przyszłości, życia na walizkach. Kiedy pierwszy raz startowałam na festiwalu w Opolu, trzymała kciuki, żeby… mi się nie powiodło.
Marzyła dla mnie o normalnym domu i pracy, mężu, dzieciach, obiedzie na stole. Ale mnie ciągnęło w świat! Nie byłam typem kobiety domowej, nigdy nie poświęciłabym się dla mężczyzny. Dla taty mój zawód nie miał znaczenia, po prostu chciał, żebym znalazła swoją drogę.

Był kinomanem. A ponieważ wtedy w kinie repertuar nie zmieniał się za często, pozostawała telewizja – film po „Dzienniku”. My z siostrą oczywiście też chciałyśmy oglądać, ale rodzice gonili nas do łóżka. Miałyśmy na to sposób: przeciągałyśmy kolację, jak długo się dało. Kiedy zaczynał się film, a byłyśmy dopiero w połowie kanapki, wiedziałyśmy: dobra nasza, teraz już nas nie wygonią, bo czas filmu to pora święta, nie wolno nawet głośniej odetchnąć!

Pierwszy – i jak na razie jedyny – dom kupiłam sobie w Chicago, w Stanach. Oczywiście był w nim kot – a dokładniej kotka mojego amerykańskiego męża. Bardzo o mnie zazdrosna.

Kiedy 30 lat temu wyjechałam za ocean, zostawiłam synka u rodziców. Z telefonowaniem łatwo nie było, ale miałam relacje na bieżąco – tata przysyłał mi listy-tasiemce, czasem miały kilkanaście stron. Wysyłał je raz na tydzień czy dwa, ale pisał codziennie. Zawsze wieczorem „dorabiał” kolejny odcinek. Mama dorzucała tylko kilka zdań na koniec listu. Tata pisał o emocjach, uczuciach, mama donosiła o wydarzeniach towarzyskich: komu urodziło się dziecko, kto wziął ślub itp.

Bardzo na te listy czekałam. Dom w Stanach kupiłam za pieniądze zarobione w Polsce. To chyba jedyny taki przypadek. Wszyscy robili odwrotnie! Pod koniec lat 80. i na początku 90. przyjeżdżałam na długie trasy koncertowe – byłam rozchwytywana jako jedyna w swoim rodzaju „showmanka” familijna. Grałam ze 300 koncertów rocznie!

Miałam swój musical „Majkowe studio nagrań”, a płyty sprzedawały się znakomicie. Wymieniałam złotówki na dolary i z dużym wkładem własnym łatwiej dostaliśmy kredyt na wymarzony dom. Tom, mój ówczesny mąż, miał szarą cudną kotkę – Stinkers. To był jedyny zwierzak, z którym prowadziłam „wojnę” o uczucia – byłyśmy o siebie zazdrosne. Kiedy wyjeżdżałam do Polski, kotka natychmiast zajmowała moje miejsce w małżeńskim łożu. I potem nie chciała mnie do niego wpuszczać!

Amerykański dom był drewniany i stary, z lat 20. ubiegłego wieku, z witrażami w oknach, drewnianymi schodami i dużą piwnicą. Wyremontowałam go i urządziłam. Dużo rzeczy przywiozłam z Polski – kilimy, naczynia z Bolesławca. Od razu zrobił się cieplejszy. To wtedy zafascynowałam się architekturą wnętrz. Kupowałam pisma „Architectural Digest”, „Florida Design”, uczyłam się, jak przeprowadzać metamorfozy w mieszkaniach. Nie czułam się tam jednak bezpieczna. W weekendy, gdy mój mąż pracował i zostawałam sama, słuchałam, jak dom „ożywa”, jak gada…

Skrzypiał drewniany ganek, dzwoniły dzwonki na wietrze, coś strzelało – a ja umierałam ze strachu. Nie mieszkałam tam długo – tak się wszystko ułożyło, że po roku spotkałam miłość swojego życia i wróciłam do Polski. Dom zostawiłam mężowi.

Teraz w Warszawie mam mieszkanie i za domem nie tęsknię. Rządzi tu oczywiście kot.

Po powrocie z USA wynajmowaliśmy małe mieszkanka, w których żyliśmy na kartonach. Nie było czasu się urządzić, bo miałam mnóstwo pracy, ciągle gdzieś wyjeżdżałam. Potem kupiłam duże mieszkanie z kominkiem na Ursynowie.

Zaprojektowałam je sama i dopieściłam każdy detal. Oczywiście od razu pojawiła się tam trikolorowa koteczka Mela, którą dostałam od Piotra Fronczewskiego. Znajomi śmiali się, że ten dom jest taki jak ja. Trochę szalony, odważny, kolorowy. Wszystko było w stylu kolonialnym, wygodne kolorowe kanapy z USA, mnóstwo pamiątek z egzotycznych podróży, lampy ozdobione postaciami małp.

W łazience na ścianie miałam… dżunglę: znajomy wymalował mi wielki fresk z egzotycznymi niebieskimi papugami na lianach. Leżałam w wannie jacuzzi i patrzyłam na amazoński las tropikalny.

Po dziesięciu latach wyprowadziliśmy się do apartamentu, który kupiłam jako inwestycję. Tym razem poszłam w nowoczesny klimat – dużo szkła, metalu, czerni. Skończył się czas kolorów i przepychu, nadeszła era prostoty i oszczędnych barw. Zaczęłam lubić beton, szarości, czernie. W salonie stanął czarny fortepian i fotele Marthy Stewart, stół jest teraz ze szkła, a nie z dębu, komody ze stali. W łazience tym razem nie mam wanny, tylko prysznic z deszczownicą. Ale tak duży, że po koncercie mieszczą się pod nim moje cztery tancerki. Bardzo się to przydaje, kiedy dziewczynom się spieszy!

Kolorowym akcentem jest orientalny dywan – prezent, który sobie zrobiłam na Gwiazdkę, ostro czerwony. Oczywiście Mela natychmiast potraktowała go jako prywatny poligon do tarzania się i stępiania pazurków, musiałam więc kupić wielki zawodowy drapak. Czerwona jest również część zabudowy w kuchni i szklane szafy w holu.

Mela, niestety, parę miesięcy temu zakończyła swoje 13-letnie życie, ale dom bez kota nie jest domem – teraz mieszka z nami Xabi Alonso.

Tak się złożyło, że w wakacje przygarnęłam małego kocurka, którego ktoś wyrzucił w środku mojego rodzinnego miasta. Płakał w naszym ogrodzie, w którym bawiłam się z tyloma kotami w dzieciństwie… Uznałam to za znak. Przywiozłam małego na kolanach do Warszawy i został. Xabi Alonso ma piękny puszysty ogon i futro – jest pewnie miksem dachowca z main coonem – i niezwykły charakter. Wszystkich w sobie rozkochuje, pozwala się tulić i nosić na rękach, daje „buziaki” i pilnuje, żebyśmy się nigdy nie nudzili!


Wysłuchała: Joanna Derda
Zdjęcia: AKPA, Archiwum Majki Jeżowskiej

reklama