Rita Gombrowicz
Z jakiej okazji Witold Gombrowicz chciał włożyć za uszy kwiatki i komu zamierzał pokazać język. Kiedy chował pazurki, co lubił i dlaczego udawał, że smakuje mu moje gotowanie – opowiada jego żona, Rita Gombrowicz.
Rita Gombrowicz: zobaczyłam go w jadalni
Kiedy się poznaliśmy, miałam 29 lat, a Witold 60. Był autorem głośnych powieści, takich jak „Trans-Atlantyk” czy „Pornografia”. W zaciszu opactwa Royaumont pod Paryżem kończyłam pracę doktorską o twórczości Colette. Gombrowicz przyjechał tam na kurację po pobycie w szpitalu. Zobaczyłam go w jadalni. Był ubrany na biało i biła od niego dystynkcja. Potem często spacerowaliśmy razem po parku. Fascynująco opowiadał o sztuce, literaturze i swoim życiu. Zżerała go tęsknota za ojczyzną, do której drzwi miał zamknięte od czasu wyjazdu do Ameryki Południowej w 1939 roku. Od początku wydał mi się bliski, mimo że pochodził z Polski, a ja z Kanady. Miał magnetyzującą osobowość. Wspomniałam, że piszę doktorat o Colette. Na to on: „Daj spokój! Cóż to za pomysł? Co to za pisarka? Lepiej napisz doktorat o mnie. Zresztą, sam ci go napiszę w dwa tygodnie, a potem wyjedziemy na południe Francji”. Nie wiem, dlaczego się zgodziłam. Instynktownie czułam, że Gombrowicz wejdzie w moje życie i je zmieni, że przeżyjemy razem wielką przygodę.
Zamieszkaliśmy w Vence na Lazurowym Wybrzeżu. Przez wiele lat Gombrowicz klepał biedę – stół, jedno krzesło i jeden garnek, to wszystko, co miał. Nigdy nie był ani specjalnie bogaty, ani wymagający, jeśli chodziło o komfort życia. Teraz wpadło mu trochę pieniędzy. Wystarczało na skromną, ale wygodną egzystencję. Odwiedzali go przyjaciele, jako znany pisarz wiódł przyjemne życie codzienne. Taki rewanż za lata biedy i niepowodzeń. Mógł cieszyć się nowymi zdobyczami: telewizorem, adapterem i citroenem 2CV ze zwijanym dachem, którym jeździliśmy po okolicy. Mieliśmy kota, przygarnęliśmy też szczeniaka, którego Witold nazwał z polska Psiną. Widziałam, jak promienieje. To było piękne życie, „une belle vie”. Na początku chciał, żebym notowała wszystkie wydatki. Ile kosztowały warzywa, masło czy mięso. Po chudych latach w Argentynie miał manię oszczędzania. Powiedziałam więc: „Jak mam notować ceny sałaty czy masła, wracam do Kanady!”. Dał więc spokój, ale od tej pory nazywałam go Leonem, bo przypominał mi księgowego z jego powieści „Kosmos”.
Rita Gombrowicz o wspólnym życiu z Witoldem
Kuchnia zawsze była ważnym miejscem w naszym domu. Witold lubił jeść, a ja próbowałam gotować. Był dobrze wychowany, więc udawał, że mu smakuje. Z czasem nabrałam wprawy. Uwielbiał polską kuchnię – czerwony barszcz, zsiadłe mleko z ziemniakami, sznycle. Nieraz sam przyrządzał coś polskiego, mnie też nauczył kilku potraw. Nie znosił jednak koneserów gotowania, często z nich kpił. Myślę, że kryły się w nim dwie natury. Miał opinię prowokatora, złośliwca i zarozumialca. W domu jednak chował pazurki, czuł się w nim bezpiecznie. Był łagodny i miły. Nie kłóciliśmy się. Nasze spory dotyczyły drobnostek związanych z wystrojem mieszkania. Witold zaczął je dekorować obrazami i zrobił awanturę, że niektóre źle powiesiłam. Któregoś dnia kupił też stylową szafę, piękny stół, a do niego „arcyrenesansowe krzesełka”, jak sam je określił. Miał dobry gust.
Przede wszystkim jednak wyróżniało go wielkie poczucie humoru. Wszystko było dla niego grą i zabawą. Zmieniał rzeczywistość tak, żeby nosiła jego ślad. Z codziennych czynności tworzył mitologię. Wieczorem często zatrzymywał się przed niektórymi przedmiotami w naszym domu i je kontemplował. Przed płaskorzeźbą Józefa Jaremy wołał: „Cóż za potężne dzieło!”, po czym zaczynał deklamować Mickiewicza: „Skąd Litwini wracali, z nocnej wracali wycieczki”. Doskonale się rozumieliśmy i bawiliśmy, choć Witold był ode mnie 31 lat starszy. Czasem naszym gościom dawał punkty za dobre maniery. Wzorem cnót, osobą o nienagannych manierach był dla niego pisarz „Kot” Jeleński. Dla innych bywał jednak bezlitosny i lubił przyprawiać im… gębę.
Banalne małżeństwo, dzieci, gromadzenie sprzętów domowych – takie rzeczy nas nie interesowały. Od początku zależało mi, żeby to był wolny związek, bez ślubu i zobowiązań. Taki, jaki stworzyli choćby Jean Paul Sartre i Simone de Beauvoir. Witold był wobec mnie uczciwy, nigdy nie krył swoich skłonności homoseksualnych. Był typem samotnika, kochającym dziewczyny i chłopców. Jednak to, że potrzebowaliśmy siebie nawzajem i wolności, jeszcze bardziej nas scementowało. Z okresu Vence zachowały się piękne fotografie, które zrobił nam jego przyjaciel Bohdan Paczowski. Gombrowicz nie lubił swojej fizyczności i niechętnie pozował. Kategorycznie zabronił mi kupna aparatu, choć pojawiły się już małe kodaki. Tak samo magnetofonu – chciałam nagrywać jego znakomite wykłady z filozofii. Dominique de Roux, dziennikarz, który przeprowadził z nim wywiad rzekę i asystował podczas tych wykładów, powiedział: „Rita, musimy koniecznie kupić ten magnetofon i nagrywać nawet bez jego wiedzy”. Wymyśliłam, że włożę magnetofon do koszyka, z którym chodziłam na zakupy, a na to jarzyny z targu. Ale Witold, jak tylko to zobaczył, wykrzyknął: „Cóż za idiotyczny pomysł, żeby z koszykiem pełnym jarzyn przychodzić na wykłady filozofii!”(śmiech).
Był mieszaniną próżności i skromności. Jako pisarz czuł się niedoceniony. Żartował: „Jak już dostanę Nobla (w 1968 roku rzeczywiście do niego kandydował), to kupię
rolls-royce’a kabriolet, włożę za uszy kwiatki i przejadę pod oknami Instytutu Literackiego. I pokażę im język”. Ostatecznie dostał Międzynarodową Nagrodę Wydawców w wysokości 20 tys. dolarów, która poszła na wizyty lekarskie i leki, bo cierpiał już poważnie na astmę. Kiedy pracował i zostawiał otwarte drzwi swojego pokoju, na początku chodziłam dookoła na palcach, żeby mu nie przeszkadzać. Nagle słyszę: „Nie musisz się skradać, nie jesteśmy w kościele”. Pisanie było dla niego normalnym zajęciem. Wówczas pracował nad „Operetką”. Uderzyło mnie, że nie miał do niej żadnej dokumentacji. Być może wystarczyło mu, że widział jakieś operetki w telewizji, bo miał genialną pamięć. Czasem razem śpiewaliśmy arie. Ale Witold strasznie fałszował, a ja nienawidziłam operetki. Za to bardzo lubię tę sztukę, szczególnie końcówkę z nagością. Jednak moim ulubionym dziełem jest „Dziennik”. Przeczytałam go od deski do deski kilka razy i zawsze, gdy tylko go otworzę, odkrywam coś nowego. Gombrowicz mówił, że wszystko, co miał naprawdę ważnego do powiedzenia, zawarł w „Dzienniku”. Z „Kronosem” było inaczej, to jego dziennik intymny. Był według mnie tak obnażający, że przez 40 lat bałam się jego upublicznienia. Ale czasy się zmieniły, za homoseksualizm już nie wsadza się do więzień. Wydałam więc „Kronos” i poczułam ulgę. Myślę, że Witold byłby zadowolony.
Pół roku przed śmiercią poprosił mnie o rękę. Nie dałam mu kosza. Żartowałam tylko, że taki zatwardziały kawaler, a skończył jako mąż. Wzdychał wtedy: Rita Elas – „elas” znaczy „niestety”, ale to było takie „elas” z wykrzyknikiem. Uwielbiałam tego typu kpiny. Nigdy się z nim nie nudziłam.
Wysłuchała: Elżbieta Pawełek
Zdjęcia: Adam Golec/AG, Bohdan Paczkowski/Fotonova, Muzeum Literatury/East News
Z Ritą Gombrowicz rozmawialiśmy przy okazji promocji książki „Kronos”, intymnego dziennika Witolda Gombrowicza