Papcio Chmiel
Znani i lubiani w domuWynalazca Trąbolotu, Prasolotu, Gangsterolotu i wielu innych pojazdów, bez których życie nie miałoby sensu. Bohaterowie jego komiksów: Tytus, Romek i A’Tomek kończą właśnie 56 lat, ich Papcio, czyli Henryk Jerzy Chmielewski, 90. I... rysuje dalej.
Henryk Jerzy Chmielewski – Papcio Chmiel
Urodziłem się w czasach apogeum inflacji i bezrobocia: moja mama Antonina mówiła, że pieniądze nosiła wtedy w koszyku, a chleb w ręku. Ojciec Józef pochodził ze wsi. Może dlatego hodowaliśmy w mieszkaniu szczygły, makolągwy, zięby, czyżyki i kanarki. W niedzielę wypuszczał je do pokoju, by mogły rozprostować skrzydełka.
Przyszedłem na świat 7 czerwca 1923 roku na warszawskiej Starówce w Gdańskiej Piwnicy. Ta nieistniejąca już kamienica stała na poziomie jezdni, a częściowo w dawnej fosie Barbakanu. By zobaczyć niebo, musiałem więc wychylić się z okna i mocno zadrzeć głowę do góry. W moim domu mieściła się mleczarnia chrześcijańska, obok jatka koszerna, po prawej śledziarnia żydowska. Był też Chińczyk – domokrążca sprzedający w blaszanych pudełkach herbatę i fildekosowe makaty z podobizną smoka. W piątki placyk przed Gdańską Piwnicą stawał się targowiskiem. Bednarze sprzedawali beczki i miotły, a chłopi słomę do wypychania sienników, ulęgałki, zawinięte w liście chrzanu, masło w gomółkach, marchew, którą konserwowaliśmy później w wiślanym piasku.
Soboty spędzaliśmy z ojcem pod mostem kolejowym. Ja zbierałem muszelki w poszukiwaniu pereł, on czytał „Kurier Warszawski”. Zawsze zabierał też jedną ze swych lasek. Tu, nad Wisłą, służyła mu do odstraszania natrętów, na przykład Cyganek, które ciągle chciały mu wróżyć. Obrażona wróżka odchodziła, plując na boki i mamrocząc pod nosem klątwy: „A bodajbyś wszystkie pieniądze zgubił, a parchy pokryły twoje łapy!”. Od wczesnego dzieciństwa byłem bardzo uteatralniony – mój ojciec był bileterem w Teatrze Narodowym. Pamiętam, że raz nawet za kulisami pani Mieczysława Ćwiklińska pogłaskała mnie po główce, a aktor Józef Węgrzyn zapytał: „Czego się tu szwendasz?”. Jednak bardziej od teatru nęciło mnie kino. Filmy oglądałem za darmo w szpitalu dla umysłowo chorych przy Bonifraterskiej, na terenie którego mieszkali rodzice szkolnego kolegi. Najczęściej oświatowe: o życiu mrówek, igraszkach żuczków. Na początku bałem się tych wszystkich wariatów dookoła, ale w końcu nauczyłem się z nimi bawić. Kiedyś nasze harce przerwał jednak pielęgniarz, mówiąc do nich: „Czy wyście powariowali? Wstyd, Ludwik XV bawi się w Indian?! Mickiewicz w policjantów i złodziei?!”.
Po wojnie, licznych przeprowadzkach i rozwodzie próbowałem szukać domu poza Polską. Pojechałem nawet w tym celu do mojego syna do Stanów, ale... nie zachwyciły mnie. Wróciłem do domu statkiem z tysiącem dolarów, pięcioma worami i trzema kartonami ciuchów, darów od kuzynów i z wyprzedaży. Miałem 45 lat i nie potrafiłem po raz kolejny zacząć życia od nowa. Nawet gdy spotykałem się z jakimiś amerykańskimi paniami z ogłoszenia matrymonialnego, to po godzinie już miałem dość ich konsumpcyjnego patrzenia na świat, tych supermarketów i „carów”. Wróciłem. Nie byłem milionerem. Z życiowego dorobku miałem 45 m2 mieszkania z widną kuchnią, łazienką i balkonem 1 x 1 oraz 30 m2 pracowni plastycznej przy Naruszewicza.
Po rozstaniu z pierwszą żoną całkiem jednak mi odbiło. Włóczyłem się po mieście, podrywałem dziewczyny. Jak? Miałem na przykład motor WSK 125, którym przejeżdżałem niespiesznie obok przystanku tramwajowego. Przejechałem raz, drugi, patrzę: jest taka, co na chatę się nadaje. Więc jeszcze raz wrrr, wrrr i podjeżdżam prosto do niej: „Zosiu, co tak będziesz stała i czekała?”. Jeśli była bystra, od razu wsiadała. I gadu-gadu, lody, ple, ple na tematy kulturalno-oświatowe. Ale potem czasem okazywało się, że Zosia chce, by ją na przykład podwieźć do ginekologa... Jednak i tak wszyscy żonaci mi zazdrościli. Wtedy to było wesołe życie! Motor, bilet do kina od konika, papierosy carmen, prawdziwa kawa z peweksu, luksus. A teraz czym kobiecie zaimponujesz?
Przygoda z komiksami zaczęła się od... chorowania
Gdy tylko nauczyłem się czytać, polubiłem chorowanie. Preferowałem zapalenie ucha środkowego, bo bez antybiotyków leczenie trwało całe tygodnie. Dolegliwości mijały natychmiast, gdy tylko mama kupiła kolorowe komiksy. Drukowano je w „Karuzeli”, „Świecie Przygód” i „Tarzanie” i to one spowodowały, że zacząłem rysować. Tytus – małpka z rodziny szympansów mówiąca ludzkim językiem, w dodatku po polsku – uczłowieczał się przez kolejne kilkadziesiąt lat, a narodził się w pracowni przy Naruszewicza 13 w 1957 roku, gdy byłem już dyplomowanym grafikiem. Tu wskrzesiłem też nerwowego Romka oraz A’Tomka, człowieka epoki atomowej, o charakterze przywódczym.
W redakcji „Świata Przygód”, gdzie pracowałem, panowała wtedy hierarchia zależności. Redaktor naczelny nie był samodzielnym panem, był uzależniony od wydziału prasowego KC. Szczęśliwie się dla mnie złożyło, że pewien sekretarz miał 10-letniego synka i któregoś dnia zadzwonił do redakcji, że moje komiksy mu się podobają i są „nawet pożyteczne”. Poszło! Przyszły pierwsze pochwalne listy. I tak do 1966 roku „Tytusa, Romka i A’Tomka” drukowano w odcinkach w „Świecie Młodych”. Pierwsze prawdziwe zyski i tantiemy dało mi jednak dopiero wydawnictwo Prószyński i S-ka w latach 90. Dzięki temu nabyłem mieszkanie na warszawskich Siekierkach. Drzewa do ogródka kupiłem już takie dorodne, świerki metr dwadzieścia, bo myślałem, że nie zdążę się nimi nacieszyć. Teraz niektóre sięgają trzeciego piętra. Pracownia, sypialnia, gościnny są od razu z wyjściem prosto do ogródka. I dobrze, że mam ten kawałek zieleni, gdzie latem można usiąść sobie przy stoliku i napić się herbaty, bo zdrowie nie pozwala mi na dłuższe wyjścia z domu.
Piszę do dziś, a skąd biorę pomysły? No jak to skąd? Z głowy. I to własnej.
Czasem opowiadam dzieciom, tak trochę bujam, jak to byłem w Afryce i zmęczony szukałem cienia. Położyłem się pod palmą i nagle pam! Coś uderzyło mnie w głowę, trafiając dokładnie w punkt, gdzie mieści się komórka odpowiedzialna za produkcję pomysłów. Pokazuję dzieciom kokos i wyjaśniam, jaki to wszechstronny użytkowo owoc. Potem jeszcze dodaję, że tusz potrzebny mi do rysunków sporządzam z sadzy, którą co tydzień dostarcza mi kominiarz. W sobotę po zejściu z dachu wchodzi do mojej wanny i, podskakując, otrząsa się z sadzy, podczas gdy ja stoję obok, trzymając się za guzik, co przynosi mi szczęście wydania następnej książeczki. Farby również robię sam. W czasie nadawania kolorowego programu w telewizji sypiące się z nadajnika barwy łapię w siatkę na motyle i mieszam z klejem z kozich racic. 1 września minęło mi 67 lat pracy. Lepiej tego nie słuchajcie, bo się odkochacie.
Wysłuchała: Hanna Halek
Zdjęcie: Wikipedia