Mika Urbaniak o swoim domu rodzinnym
Kiedy przychodzę do mamy, zawijam się w koc, zjadam zupę Uli i już jest lepiej – opowiada Mika Urbaniak.
Dziesięć lat temu przyjechałam do Polski i nie myślałam, że zostanę tu na dłużej.
Dla mnie domem był Nowy Jork. Mieszkałam tam przez dwadzieścia jeden lat i gdy przeniosłam się do Warszawy, byłam przekonana, że zaraz spakuję walizki i wrócę do Stanów. Żyłam tymczasowo. Wynajmowałam mieszkania, nic w nich nie upiększałam. Były jak hotel. Dopiero niedawno kupiłam pierwsze własne – niedaleko Nowego Światu, ale za to na cichym podwórku. W Polsce znalazłam przyjaciół, mam ulubione miejsca: kawiarnię przy Teatrze Rozmaitości, Pola Mokotowskie, Nowy Świat. Powoli się oswajam.
Właśnie urządzam nowy dom i jedynym meblem, który do niego zabiorę, jest zaprojektowana przeze mnie kanapa. Przez ostatnie lata spędzałam na niej większość czasu: spałam, jadłam, czytałam, pisałam pamiętniki. Pamiętniki prowadzę już od dwudziestu czterech lat, to mój sposób na porządkowanie uczuć, poznanie siebie, analizę świata. Uzbierało się już kilkadziesiąt zeszytów – wiele z nich przyjechało ze mną ze Stanów. Ostatnio piszę codziennie.
Pakuję potem zeszyty do pudła i już do nich nie zaglądam. Może przeczytam, jak będę stara. Już od dawna mieszkam sama, w Stanach szybciej zaczyna się samodzielne życie. Kiedy miałam siedemnaście lat, wyprowadziłam się od rodziców i z piątką przyjaciół wynajęliśmy mieszkanie. Żyliśmy jak w komunie: wszystko było wspólne. Tylko to nas różniło od bohaterów serialu „Przyjaciele”, że imprez było więcej!
Pomogła mi Małpa. Przestałam się roztkliwiać nad sobą.
Po przyjeździe do Polski byłam przygnębiona. Nie miałam pomysłu, co mogę tu robić, włóczyłam się z kąta w kąt. Koleżanka namówiła mnie, żebym wzięła szczeniaka ze schroniska. Zabrałam Małpę – i pomogło. Musiałam ją karmić, wyprowadzać, głaskać, nie miałam czasu użalać się nad sobą. Jest jeszcze Kinga. To bardziej pies mojego ojczyma, ale na razie mieszkamy razem. Pojawiła się przypadkiem.
Znajomi ze Szwecji poprosili, żebyśmy wzięli dla nich małego psiaka ze schroniska, ale Kinga bardzo szybko urosła, a kiedy miała już wyjeżdżać, znajomi przestraszyli się jej imponujących gabarytów i została z nami. Zawsze uważałam, że w prawdziwym domu może nie być mebli, ale zwierzęta – zawsze. W ogóle marzę o tym, żeby kiedyś mieszkać na wsi z psami i końmi.
Beton bardzo mi przeszkadza. Lubię wyjazdy na Mazury, gdzie mogę krzyczeć ile sił w płucach, leżeć nago w trawie i robić szalone rzeczy. Lubię naturę – tak naprawdę najlepiej czuję się pod gołym niebem, na trawie. Właśnie na trawie, a nie na kocu czy ręczniku. Nie mam obsesji na punkcie czystości, nie boję się dotykać ziemi. Zauważyłam, że w Polsce o wiele więcej mówi się o brudzie, bakteriach i innych zarazkach niż w Stanach. U mnie w mieszkaniu nie jest sterylnie czysto.
Jestem typem kawiarnianym: rzadko zapraszam kogoś do siebie.
Wolę kameralne spotkania w lokalach, w oparach kawy i dymu z papierosów. Zwykle umawiam się z jedną osobą – wielkie spędy towarzyskie nie są dla mnie. Lubię usiąść twarzą w twarz i gadać, nawet przez kilka godzin. Jem tylko na mieście, prawie nigdy nie gotuję w domu. Kiedyś dużo pichciłam dla swoich chłopaków, ale od tamtego czasu stanie w kuchni kojarzy mi się tylko z obowiązkiem, a nie z przyjemnością tworzenia. Próbuję zmienić swój stosunek do kuchni. Kiedy już zacznę pitrasić, sprawia mi to przyjemność, ale szkopuł w tym, że nie cierpię zaczynać! Taniec?
Tylko na scenie, podczas koncertów. Nie chodzę do klubów ani nie tańczę przed lustrem, choć muzyki słucham od rana do wieczora. Komponuję w domu, przy biurku. Rozstawiam się z całym majdanem, piszę, skreślam, odsłuchuję, zaczynam od nowa, znowu skreślam. Muszę wtedy być sama, zresztą samotność to stan, który bardzo mi odpowiada. Medytuję, uczę się hiszpańskiego – może kiedyś wyjadę stąd z jakimś namiętnym hiszpańskim muzykiem?
Mam mnóstwo miejsc, w których czuję się jak w domu, ale najlepiej mi zawsze u mamy.
Ona roztacza wokół siebie niesamowitą energię, która udziela się wszystkim w jej otoczeniu. Kiedyś ta wieczna radość życia Uli – od wielu lat mówię do mamy po imieniu – bardzo mi przeszkadzała. Gdy byłam młodsza, wolałam pławić się w moich depresyjnych nastrojach. Teraz jest inaczej: jeśli mi smutno, po prostu idę do mamy i wygrzewam się w jej cieple jak kot. Zaniosłam do niej kilka książek, jakieś płyty – taki niezbędnik przetrwania. Przychodzę, zawijam się w koc, zjadam zupę Uli i już jest mi lepiej.
Wywiad ukazał się w magazynie Weranda nr 11/2010
Tekst: Martyna Borzymowska
Fotografie: Sony Music/Anna Głuszko, Archiwum Miki Urbaniak