Olena Leonenko o swoim rodzinnym domu
Olena Leonenko, pieśniarka, kompozytorka i aktorka, nigdy nie zostawi niezasłanego łóżka, bo rozkokosi się w nim diabeł. Lubi gości niebiańskich, którzy przynoszą natchnienie. Ale żeby zapukali do drzwi, w domu musi być porządek.
Mieszkaliśmy w zabytkowej kamienicy, w sercu starego Kijowa.
Tak jak wiele rodzin w Związku Radzieckim zostaliśmy zakwaterowani w przechodnim pokoju. Było nas dużo – kilkupokoleniowa rodzina – szybko więc nauczyłam się, żeby nie gromadzić zbędnych rzeczy. Tym bardziej że mieliśmy jeszcze psa, koty, ukochane akwarium ojca oraz przynoszone z ulicy ranne jeże i ptaki, które leczyliśmy. Ponieważ ledwo wiązaliśmy koniec z końcem, babcia podnajmowała przyjezdnym łóżko polowe.
Ojciec zawsze powtarzał, że jak wchodzimy do mieszkania, to za progiem zostawiamy brudne buty, a z nimi wszystko to, co złe – dom miał być ostoją spokoju i miłości. Sam nie zawsze się do tej zasady stosował. A jak mu to wytykałam, to ironizował: „Nie rób tak, jak ja robię, ale tak, jak ja mówię, bo ja wiem, co mówię”. Nasze konflikty skończyły się tym, że z domu odeszłam szybko, w wieku 16 lat. Wspierała mnie mama, mój dobry duch. Powtarzała: „Uciekaj, córeczko, z tego piekła”.
Ale nie od razu trafiłam do Polski. Po drodze były pantomimy, teatr, występy w rosyjskim cyrku i wypadek, który skończył się trwałym urazem kręgosłupa.
Przez moją namiętność do przekraczania granic fizycznych możliwości w jednej chwili straciłam wszystko, do czego dążyłam przez całe życie. Musiałam opuścić mój dom-tabor cyrkowy i na nowo się odnaleźć. Kiedy wracałam do zdrowia, spotkałam ukraińskie znachorki. U nas ziołolecznictwo, odganianie złych duchów i oczyszczanie przestrzeni to przede wszystkim świat starszych kobiet. Pochłonęły mnie te ukraińskie ludowe rytuały, pogańska tradycja, wreszcie bajki i pieśni, choć było to zakazane, tak jak zakazany był w tamtych czasach język ukraiński.
Odwiedzałam zapomniane zakątki Ukrainy, wędrowałam też po Abchazji, Armenii, Gruzji, Kazachstanie, Mołdawii, dotarłam na Litwę, byłam w Estonii. Zwiedziłam chyba połowę byłego Związku Radzieckiego – nie dotarłam tylko nigdy na Syberię, choć bardzo chciałam. Jeździłam autostopem z magnetofonem szpulowym na plecach i poprzez dawne pieśni poznawałam niezwykły świat, który tonął w dramatycznej biedzie, ale wciąż pozostawał piękny. Fascynowali mnie ludzie, tacy naturalni, tak głęboko wierzący w Boga, bez sztucznej fasady.
Mieszkałam wtedy przy różnych rodzinach, w zamian za pokój pomagałam w codziennych obowiązkach: kosiłam trawę, pracowałam w polu sierpem. A wieczorem śpiewaliśmy. Pamiętam bezkresne łąki i gałęzie drzew uginające się od owoców. Żadnej agresji. Były za to miłość, szacunek i niebywała godność. Wróciłam do Kijowa ze zbiorem kilkuset przedchrześcijańskich pieśni i bajek oraz z notatkami o ludowych technikach uzdrawiania. W rodzinnym mieście założyłam grupę teatralną „Wydybaj”, co znaczy „wypłyń i odwróć się”.
Najpierw należało do niej ponad dwieście osób. Ale kiedy zaczęliśmy wystawiać sztuki w zakazanym ukraińskim, zostało nas sześćdziesiąt. To wtedy teatr Węgajty zaprosił mnie do Polski. Szukał kogoś, kto znał pradawne rytuały i pieśni.
Przyjechałam z plecakiem i skrzypcami. Zabrałam ze sobą książki.
Bo czytanie w ojczystym języku, gdy mieszkasz w obcym kraju, przywraca równowagę i poczucie bezpieczeństwa. Nocowałam u przyjaciół – jednych, drugich, trzecich. Potem w samej Warszawie wynajmowałam dwanaście mieszkań. Kierował mną jakiś pęd do przemieszczania się. Od tego czasu minęło dwadzieścia lat. Teraz nareszcie osiadłam. Znalazłam dwa jasne pokoje, w których zmieściły się moja biblioteka, archiwum i duża garderoba z kostiumami scenicznymi. Lubię, gdy w domu panuje ład.
Podróżując po ZSRR, nauczyłam się, że porządek to rodzaj rytuału. Zaraz po przebudzeniu ścielę łóżko. Bo jest takie powiedzenie, że jeśli zostawisz je niezasłane, to się w nim diabeł rozkokosi. Pilnuję też porządku na dwumetrowym biurku, wtedy mogę lepiej skupić się na pracy. No i w sypialni nie mam luster, bo starzy ludzie powiadają, że to okna nieczystej siły.
Od roku gram w spektaklu „Jasienin” w Teatrze Ateneum, w serialach „Ratownicy” i „Barwy szczęścia”, nagrywam dla Teatru Polskiego Radia, piszę bajki. Ballady ćwiczę, chodząc dookoła ściany oddzielającej salon od kuchni. No i patrzę w okna. Dlatego muszą być czyste, a parapety wysprzątane z wszelkich drobiazgów. W szybach podobno przeglądają się anioły. Jeśli szkło jest umyte, to wskakują do środka. Tacy goście dają prawdziwą motywację. Przynoszą natchnienie i poczucie bezpieczeństwa, więc warto posprzątać.
W moim domu mieszkają też instrumenty. Wierzę, że nieużywane zamierają.
Kiedyś kupiłam skrzypce od człowieka, którego na Ukrainie nazywają ludowym Stradivariusem. Gdy zaczęłam pracować w Polsce dla teatru zawodowego, z braku czasu musiałam je odłożyć. I te skrzypce na jakiś czas umilkły. A mnie to bolało, bo uważam, że instrument jest po to, by cały czas brzmieć. Tak samo było z moim akordeonem. Więc pooddawałam instrumenty w dobre ręce.
Skrzypce zawiozłam do Kijowa i podarowałam dziewczynce, która ma na imię Argentina. Takie słoneczne imię wymyśliła jej mama, bo kiedy się urodziła, zza chmur po wielu dniach ulewy wyszło słońce. Argentina gra teraz w Petersburgu na skrzypcach, które nazwała Olena. A mój akordeon zamieszkał u przyjaciół na Litwie. Zostały ze mną tylko pianino, gitara klasyczna i różne rodzaje sopiłek ukraińskich. To takie dmuchane, drewniane instrumenty. A w pudełeczkach leżą drumle – na Huculszczyźnie kobiety grają na nich kołysanki dla dzieci.
Wysłuchała: Sylwia Urbańska
Fotografie: Wojciech Duszenko/Agencja Gazeta, Archiwum Artystki/Leonid Leonenko