Zawsze była w męskiej paczce. W dzieciństwie łaziła z chłopakami po dachach, jako nastolatka wolała ich proste podejście do życia niż dziewczyńskie komplikowanie. Na babską stronę aktorka Daria Widawska przeszła dopiero po serialu „Magda M.”.
Mój dom dzieciństwa, w Gdyni, wypełniały sprzęty. Oboje z tatą karnie poddawaliśmy się aranżacyjnym pomysłom mamy.
Na ścianach od sufitu po parkiet wisiały obrazy i zdjęcia. W mieszkaniu pełno też było starych mebli, które mama przywracała do życia. Krzesła czasem się chybotały, ale nie chciała słyszeć o nowych. Jej zdaniem te masowo produkowane były bez charakteru i duszy. Dopiero gdy podrosłam, ze zdziwieniem odkryłam, że tylko u mnie i koleżanki, której przyszło się urodzić w herbowej rodzinie, nie stoją regały.
U niej wisiały na ścianach m.in. herby rodziny ojca i mamy oraz dawna broń. U nas, obok grafik ze spektakli w gdyńskim Teatrze Muzycznym, wylicytowanych przeze mnie i mamę na jednej z aukcji, mnóstwo było rodzinnych fotografii – współczesnych i dawnych, przedstawiających jakichś dalekich wujów i ciotecznych pradziadków, których ja nie rozpoznawałam. Były też ułożone w kompozycje drobiazgi, np. zegarek kieszonkowy dziadka czy znaczek mamy z literą „U”, ze szkoły urszulanek.
Od kiedy pamiętam, mama zbierała ramki i ramy. Potem rozwieszała je na milion sposobów.
Na przykład w jednej wielkiej umieszczała dużo innych, mniejszych, a także rodzinne pamiątki. Przy każdym remoncie dostawaliśmy z tatą zadanie: najpierw pracowicie gipsować dziurki po gwoździach, by niemal za chwilę wbijać nowe, bo mama, oczywiście, zmieniała aranżacje. Siadała i dyrygowała: „O, tu. Nie tu. Dwa milimetry w prawo”.
Galeria u rodziców jest nadal, tylko teraz zdominowały ją moje fotografie. Kiedy się wyprowadziłam, zaczęło się ich pojawiać coraz więcej. Kiedyś przytachałam nawet wielki portret z planu „Magdy M.”. Miał z półtora metra na metr, ale wiozłam go z Warszawy do Gdyni pociągiem, ku ogromnemu zdziwieniu współpasażerow, żeby mamę uszczęśliwić. Oprawiła go w jedną z tych starych pięknych ram.
„Magda M.” sporo w moim życiu zmieniła. Zawodowo i prywatnie. Kiedyś mówiłam, że wolę przebywać z mężczyznami. W dzieciństwie łaziłam z chłopakami po dachach, grałam w piłkę nożną.
W liceum też byłam w męskiej paczce. Odpowiadało mi takie nastawienie do codziennych spraw – proste, klarowne, bez typowego dla dziewczyn komplikowania i roztrząsania. Chociaż miałam w liceum przyjaciółkę, z którą do dziś utrzymuję kontakt, moje podejście do kobiet na dobre zmieniło się dopiero dzięki przyjaźniom z planu „Magdy M.”. Z Joasią Brodzik i innymi dziewczynami wciąż jesteśmy sobie bliskie. Dzięki nim polubiłam babskie pogaduchy. Kiedy słyszę w słuchawce: „Jestem sto metrów od twojego domu”, odpowiadam: „Wpadaj”. Zawsze herbatka i chwila na rozmowę się znajdzie.
Z rodzinnego domu wyjeżdżałam tylko na wakacje.
Do Gdańska-Oruni, gdzie mieszkali dziadkowie i do cioci, do Krakowa. Malutki domek dziadków – raptem parter i poddasze – miał wielką zaletę: ogród. Pamiętam zapach skóry, bo dziadek był szewcem. Z kolei Kraków, a właściwie Nowa Huta, kojarzy mi się z wielkim parkiem, obok którego w czteropiętrowym domu mieszkała ciocia. Zupełnie nie czuło się tam miejskiego czy blokowego charakteru.
Ciocia otaczała się pięknymi starymi meblami. Atmosferę krakowskiej kamienicy przeniosła do budynku z lat 70. Po wakacjach zawsze wracałam do tego samego mieszkania. Nigdy się nie przeprowadzaliśmy. Nie powiem, czasami tęskniłam za zmianą. Gdyńskie przywiązanie do jednego miejsca odrobiłam sobie w Warszawie. W ciągu 11 lat przenosiłam się 11 razy.
Bardzo emocjonalnie podchodzę do wielu rzeczy. Jestem raptusem.
Tak było przy kupowaniu naszego wymarzonego mieszkania. Wpadłam je obejrzeć sama, bo Michała nie było. Rozejrzałam się – piękne. Duże, jasne, ładne okna. Nagle wyglądam przez jedno, a tam szkolne podwórko. „Nieeee, wrzeszczące dzieciaki?! Odpada!”. Dzwonię do Michała: „Daj spokój! To nie dla nas”. W sekundę zdecydowałam, że nie. Wrócił Michał, obejrzał mieszkanie i zaczął mnie przekonywać: „Lipiec i sierpień – mamy ciszę, bo dzieciaki są na wakacjach. Zostaje czerwiec i wrzesień, kiedy faktycznie mogą lekko pokrzyczeć na przerwach. Ale tylko do 15. Potem cisza. Pomyśl, gdzie znajdziesz takie fajne miejsce, zielono z jednej strony, zielono z drugiej, piękny balkon”. Miał absolutną rację. Kilka lat mieszkamy i jest cudnie.
Nie gromadzę rzeczy i nie uzależniam się od nich.
Oczyściłam mieszkanie z gadżetów. Ubrania, których nie założyłam ani razu w ciągu, powiedzmy, dwóch lat, wyciągam i oddaję. To, co niezbędne, chowam w szafach i szufladach. Zdjęcia przywiezione z rodzinnego domu, też mocno przetrzebione, zostały tylko te dla mnie najważniejsze. Trafiły do albumów. Posegregowałam je i opisałam. Jeśli mój czteroletni dziś synek będzie chciał kiedyś stworzyć drzewo genealogiczne, nie powinien mieć żadnych problemów. Jedyną rzeczą, którą przeniosłam z rodzinnego domu, jest lustro w rokokowej ramie. Mój mąż Michał „wprowadził” piłkę do ćwiczeń i skacze po całym mieszkaniu. Trudno, zaciskam zęby. Skoro jest mu potrzebna, niech będzie.
Kiedyś przy koleżance szukałam książeczki szczepień dla Iwa. Patrzyła na segregatory, w których trzymam dokumenty, gdzie każda foliowa „koszulka” ma opis, i wykrztusiła: „Czegoś takiego jeszcze nie widziałam”.
A ja uważam się za bałaganiarę i chyba dlatego wszystko na zewnątrz muszę mieć uporządkowane. Planuję też każdy dzień. Staram się maksymalnie wykorzystać czas. Poza pracą musi go wystarczyć dla najbliższych, przyjaciół i na akcje wspierające różne inicjatywy, np. robione z myślą o małych pacjentach czy mieszkańcach domu dziecka w Zambrowie, do którego jeżdżę już trzeci rok.
Ze szkolnych czasów, poza niechęcią do pustego gadania, pozostała mi też ruchliwość.
Kiedy tylko przysiądę na kanapie, pojawia się w mojej głowie mnóstwo pomysłów i natychmiast chcę je realizować. Nawet kran potrafię naprawić. W naszym domu nie ma tradycyjnego podziału ról. Są sprawy do załatwienia. Robimy to na zmianę. Kiedy całymi dniami jestem na planie albo wyjeżdżam w trasę ze spektaklami, Michał mnie odciąża. Zajmuje się domem i Iwem.
Mówią, że mocno stąpam po ziemi i takie też gram postaci. Teraz, w „Prawie Agaty”, znów jestem oddaną przyjaciółką, a także prawniczką, żoną i matką. Moja bohaterka musi i chce ogarnąć wszystko, co dla niej ważne. Tak jak ja.
Wysłuchały: Jolanta Gajda-Zadworna, Ewa Gronkiewicz
Zdjęcia: Archiwum Darii Widawskiej, Krzysztof Kuczyk/Forum
reklama