Tajemnice krakowskiego mieszkania Wisławy Szymborskiej
Znani i lubiani w domuZamiast starej krakowskiej kamienicy wybrała blok z wielkiej płyty. O mieszkaniu Wisławy Szymborskiej i jej hucznych przyjęciach na osiem osób opowiada sekretarz poetki Michał Rusinek.
Lubiła zwykłość i o niej pisała. Mieszkanie Wisławy Szymborskiej też takie było?
Wcześnie wyprowadziła się z domu rodzinnego w starej kamienicy. To zupełnie nie były jej klimaty. Wybierała nowoczesne bloki, także po to, żeby je sobie aranżować. To mieszkanie jest proste, symetryczne, niezobowiązujące, można by zrobić z nim wszystko. Mam wrażenie, że było trochę taką wyklejanką. Urządziła je praktycznie, ale też artystycznie, w zgodzie z tym, co było jej potrzebne do życia. Zawsze na przykład powtarzała, że nie chciałaby mieć na ścianie portretów, bo nie lubi, jak ktoś na nią patrzy.
Tu w salonie, gdzie siedzimy, wisiały więc piękna abstrakcja Marii Jaremianki, obraz Barbary Gawdzik-Brzozowskiej, artystki z Zakopanego, którą się zachwyciła w latach 70., i malutki zielony obrazek Jerzego Nowosielskiego. Do niego dobrała szmaragdową sofę – w swoim ulubionym kolorze.
Jak tutaj trafiła?
Pomysł pojawił się niedługo po otrzymaniu nagrody. Musiała zmienić lokum, bo poprzednie było malutkie i na czwartym piętrze bez windy. Ale daleko się nie przeprowadziła, zaledwie kilkanaście minut na piechotę – park, plac targowy, sklepy zostały te same, wszystko w obrębie Krowodrzy, jej ulubionej dzielnicy.
Kiedy tu weszliśmy po raz pierwszy, właścicielka, która je sprzedawała, spojrzała na Wisławę Szymborską zdumiona i powiedziała: „To niesamowite, bo właśnie panią czytam”. Noblistce od razu się to mieszkanie spodobało – w miarę nowoczesne i niewiele trzeba było robić. Kuchnia, łazienka i w.c. zostały bez zmian. W salonie postawiliśmy ścianę, żeby oddzielić go od kuchni, o której mówiła, że to jednak miejsce intymne. Za to wymyśliła okienko z kuchni do salonu, jak w barze mlecznym, i bardzo była z siebie zadowolona.
Jej pomysłem była też komoda w przedpokoju.
Którą zaprojektował Jacek Siwczyński z ASP. Komoda sięgała prawie po pawlacz. Po bokach były małe szufladki na pocztówki, a pośrodku większe na różne drobiazgi – parasole, rzeczy po Kornelu Filipowiczu. W górnych, trudno dostępnych, trzymała zeznania podatkowe i instrukcje obsługi, których nienawidziła. Obok, na podłodze, leżała szmata, bo Szymborska nie znosiła zdejmowania butów po wejściu. Zadała kiedyś pytanie: „Dlaczego szmata musi mieć kolor szmaty”, więc ktoś uszył jej takie w różnych kolorach, bardzo ładne.
Przy lustrze na wprost drzwi wisiały jej zdjęcia pod tablicami z dziwnymi nazwami miejscowości. Dziś wszystkie są na poświęconej jej wystawie w Kamienicy Szołayskich, tak jak wiele rzeczy, które tu miała. Pomysłu noblistki jest też szersza dolna półka na regale z książkami w salonie. Przydawała się dwa razy do roku, gdy z okazji rocznicy śmierci swoich mężczyzn – Adama Włodka i Kornela Filipowicza – organizowała tak zwane panichidy. Zaczynały się wspominkami i paleniem papierosów na cmentarzu, a potem cała grupa była zapraszana tu na żurek – bywało ze dwadzieścia osób, więc część siadała właśnie na tej półce.
Jak toczyło się tutaj życie?
Każdy pokój miał swoją funkcję. W tym po lewej od wejścia była jej samotnia. Balkonik wychodzi na ogródki działkowe, jest cichuteńko i nic nie przeszkadza w pracy. Tam spała, pisała, czytała, oglądała telewizję i paliła jak smoczyca – nie na balkonie, tylko wszędzie. Zresztą w całym domu stały popielniczki i leżały papierosy. W samotni stał zaprojektowany przez Stefana Pappa stół z szybą, pod którą były różne wycinki i kartki, które ją rozbawiły: rysunki Marka Raczkowskiego, mandat, jaki Jerzy Illg dostał na Słowacji opisany „bilet za pokutu”, wycięty tytuł felietonu Krzysztofa Vargi „Polska mistrzem Polski”. Inni nie mieli tam wstępu, ale gdy przychodziłem, to właśnie w samotni pracowaliśmy.
A ten pokój naprzeciwko?
Nazywała go pokojem Urszulki, bo nocowała tam czasem zaprzyjaźniona z nią poetka Urszula Kozioł. Szymborska pisała w sposób specyficzny. Do wiersza robiła notatki w notesiku, a kiedy był gotowy na tyle, żeby go ująć w karby, przechodziła właśnie tam, gdzie na biurku w kształcie litery „L” stała maszyna do pisania. Na niej powstawała pierwsza wersja wiersza.
Gości przyjmowała w salonie. Trzeba przyznać, że prowadziła dosyć rozbuchane życie towarzyskie. Gotować nie lubiła, ale robiła to raz do roku z okazji przyjazdu Czesława Miłosza z Kalifornii – podawała swoje ukochane zrazy z polędwicy, wspaniałe, z kaszą, do tego kupowała jakieś ogóreczki i grzybki marynowane. I musiała być zmrożona wódeczka, bo Miłosz taką lubił. Po to głównie był zamrażalnik. I żeby mrozić skrzydełka z KFC.
Zachłysnęła się tym, że można zamawiać jedzenie. Dzwoniła po pizzę. Przyjeżdżały więc wielkie placki z Pizza Hut, wjeżdżały na stół, a ona odcinała krawieckimi nożycami wieczka pudełek – scena jak z filmu. I te miny gości, z zagranicy zwłaszcza. Potem nadszedł czas gulaszu. Wielki gar przywoził pan Jan Baran z restauracji „Pod Baranem”, specjalizującej się w kuchni polskiej. Średnio co dwa tygodnie odbywały się tu huczne przyjęcia.
> Przeczytaj także: Dom pełen wspomnień Magdy Umer <
Huczne? Przy stole jest tylko osiem krzeseł.
Więcej ludzi oznaczało dla niej tłum. To były salony literackie, miały temat, chciała, żeby toczyła się jedna wspólna rozmowa. Huczność polegała na ceremoniale. Najpierw był aperitif podawany na szklanym stoliku obok sofy – wermuty. Potem zasiadano do stołu – zawsze było jedno danie, zazwyczaj boeuf Strogonow albo boeuf bourguignon i dobre włoskie czerwone wino. Po jedzeniu – kawa rozpuszczalna i wrzątek w szklankach, a do niego herbata z torebek oraz koniaki. A potem loteryjki. Wcześniej przygotowała fanty. Szymborska przynosiła swój kapelusz, jedna osoba robiła losy z numerkami. Fanty pakowała w torby chorobowe (te, które można znaleźć w samolocie na wypadek, gdyby komuś zrobiło się niedobrze), bo zachwyciła ją ich nazwa. Były to różne kurioza, często takie, które dostała, ale chciała oddać, bo były tak brzydkie.
Mówiła „zawsze miałam serce do kiczu” i zbierała takie kiczowate rzeczy, na przykład prosię-pozytywkę...
...albo srebrne pudełko na papierosy z ptaszkiem, który w dzióbku miał podajnik – dostała je od państwa Illgów. Sam też kupiłem jej dwa prezenty, do w.c. – przezroczystą deskę klozetową z plexi z zatopionym drutem kolczastym (na spółkę z Jurkiem Illgiem, bo była droga; noblistka się nią zachwyciła) i sztuczną rączkę ze sklepu motoryzacyjnego, która miała udawać, że wystaje z bagażnika (była taka moda w latach świetności mafii pruszkowskiej). Szymborska zdecydowała, że u niej będzie zwisać z szafki i jeszcze udekorowała palce odpustowymi pierścionkami.
Kiedyś powiedziała, że uległa temu, żeby szukać porządku w świecie. W tej obfitości rzeczy też go szukała?
Panował tu pozór porządku, który dowodził, że poległa w walce z chaosem. Dużo rzeczy miała w teczkach. Pamiętam taką podpisaną: „Moje i nie moje, śmieszne albo nie”, każde słowo innym kolorem – to najlepiej oddaje, o co chodzi. Albo teczka podpisana: „Wiersze niepublikowane”, na którą rzuciliśmy się już po jej śmierci, a tam było zupełnie co innego.
Wisława Szymborska kojarzy się z Krakowem. Czy miało dla niej znaczenie, że tu właśnie mieszka?
Dla niej miejsce, kamienie nie były ważne. Natomiast ludzie tak. Tu miała siostrę i przyjaciół. Jak jeździła gdzieś, to też do kogoś. Na przykład do Rzymu, bo dyrektorem Instytutu Polskiego był Jarosław Mikołajewski – lubiła go i ceniła jako poetę i tłumacza. Zdarzało jej się też jeździć do „Mleczarki” albo „Dziewczyny z perłą” Vermeera, które również traktowała jak osoby.
A co się dzieje teraz z jej mieszkaniem?
Fundacja Wisławy Szymborskiej zrobiła tu remont. Będziemy zapraszać na rezydencje poetów, pisarzy i tłumaczy.
Z MICHAŁEM RUSINKIEM ROZMAWIAŁA AGNIESZKA WÓJCIŃSKA
ZDJĘCIA: BUDZIK STUDIO