Małżeństwo sentymentalne - Małgorzata i Jan Kidawa-Błońscy

Znani i lubiani w domu

Nie lubią nowych rzeczy, wzruszają się na filmach. Odkąd ona poszła do polityki, on czeka codziennie do późnej nocy, żeby zjeść razem kolację. Małgorzata i Jan Kidawa-Błońscy mówią o sobie „sentymentalni”. I nie przejmują się, że to słowo dziś niemodne.

reklama

Małgorzata Kidawa-Błońska: Wie pani, co lubię najbardziej? Wyjść rano na taras obok sypialni i, pijąc herbatę, słuchać ptaków. Ten przedwojenny dom pamięta moich dziadków i pradziadków. Może stąd wzięło się wielkie przywiązanie do pamiątek rodzinnych. Zebraliśmy tu z mężem stare meble, mnóstwo książek, także należących do dziadka, który był pisarzem, obrazy olejne mojej babki malarki. Szczęśliwie dla nas, oboje jesteśmy nieco sentymentalni…

Jan Kidawa-Błoński: Może romantyczni i sentymentalni, ale stąpający po ziemi. Przywiązujemy się do wartości i rzeczy ze względu na ich historię, ale i piękno, a na niektórych filmach wzruszamy się i mamy łzy w oczach.

Małgorzata: Bywa, że trzymamy starą kartkę pocztową tylko dlatego, że wiąże się z nią ciekawa historia. W domu mogę wziąć każdą rzecz i opowiedzieć o niej anegdotę. Bez tych historii byłoby nudno i pusto.

Jan: Czasem może to dziwnie wyglądać, zwłaszcza gdy zaglądają do nas nowi goście i siadają z nami do stołu. Co widzą: na „starym” obrusie prezentuje się dziwna zastawa, każdy talerz jest inny
i niewątpliwie pochodzi z innego kompletu. Łączy je jedynie odpowiednio dobrana kolorystyka. Jeszcze większe zaskoczenie czeka ich przy kawie i herbacie – tu już rzeczywiście każda filiżanka jest z innego świata, ale o to właśnie chodzi. Niektóre z nich mają swoją historię, inne po prostu kupiliśmy na starociach. Kiedy coś się tłucze, nie ma problemu – wiadomo, że to na szczęście. Małgosia słynęła kiedyś z wydawania wielkich bankietów, ale z biegiem czasu było ich coraz mniej, a teraz prawie nie ma. Nie prowadzimy już takiej działalności towarzyskiej jak dawnymi czasy. Ale myślę, że to być może znak nowych czasów.

Małgorzata: Duże imprezy były kiedyś świetne, choć gospodyni zajęta w kuchni nie miała wielkiej szansy z gośćmi porozmawiać. W mniejszym gronie, przy stole, spotkania są o wiele ciekawsze i dają szanse na prawdziwe rozmowy.

Jan: Kto w domu rządzi? Nikt, tu jest pełna demokracja. Są pewne obszary, jak kuchnia, którą zarządza Małgorzata. Decyduje, co kupić i co ma być w lodówce. Ja jestem raczej od win, dobieram je co jakiś czas, odpowiadam też za domowy wyrób nalewek.

Małgorzata: Dom jest miejscem, gdzie każdy ma poczucie bezpieczeństwa. Tu nie musimy ani niczego udawać, ani niczego robić na siłę. Wszędzie trzeba podporządkować się pewnym rygorom, w domu zaś panuje swoboda. A przy tym się szanujemy, nie psujemy sobie nastrojów.

Jan: Tylko że odkąd Małgosia poszła do polityki, widujemy ją z naszym synem Jaśkiem dopiero późnym wieczorem. Czekamy cierpliwie, żeby zjeść razem kolację. To taki miły moment rodzinno-kulinarny. O tej porze można już podać wino (śmiech). Nie wiem, jak żona to robi. O szóstej rano już wychodzi z domu…

Małgorzata: Moja babka mówiła, że jak człowiek jest zapracowany, to nie ma czasu usiąść i się zestarzeć.

Jan: Kiedyś pracowaliśmy razem, robiąc filmy, wiele przeszliśmy przy produkcji „Skazanego na bluesa”. Teraz wektory naszych aktywności zawodowych się rozminęły. Małgosia jest stale w świetle reflektorów. Ja jako reżyser lubię być z drugiej strony kamery. Znakomicie się uzupełniamy. Ona ma predyspozycje do tego, co teraz robi. Już wcześniej pracowała w samorządzie, dopiero stamtąd poszła do parlamentu. Niepokoiło mnie tylko, kto zajmie się produkcją moich filmów, bo nagle utraciłem oddanego producenta.

Małgorzata: Kiedy się poznaliśmy, nie mieliśmy poczucia, że zderzyły się różne światy. Chociaż ja byłam, jak to się mówiło, panienką z dobrego domu i profesorską córką, bo ojciec wykładał na Politechnice Warszawskiej, a Jan okazał się chłopakiem ze Śląska. Ale miał także bardzo silne korzenie krakowskie. Jego mama – wyjątkowa osoba – wspaniale grała na pianinie i świetnie znała literaturę. A mnie pasjonowała praca w teatrze. Chodziłam na zajęcia do szkoły teatralnej jako wolny słuchacz, chociaż nie studiowałam aktorstwa, tylko socjologię.

Jan: Poznaliśmy się w domu Małgosi. Byłem już po szkole filmowej i kosztowałem życia. Codziennie jeździłem gdzieś na bankiety. A ona miała akurat urodziny i rozeszło się, że pod Warszawą jest fajna impreza. Trafiłem tam jako prezent urodzinowy.

Małgorzata: Okazuje się, że czasem nie trzeba wychodzić z domu, żeby spotkać osobę, z którą spędzi się całe życie. Myśmy się chyba najpierw zaprzyjaźnili, prawda? I to było najwspanialsze.

Jan: Kiedy braliśmy ślub, jeszcze trwał stan wojenny. Nie można było nigdzie kupić ubrania. Wystąpiłem więc w butach znalezionych gdzieś w kościelnych darach, o dwa numery za małych. Pięta mi z nich wychodziła, nie mogłem wytrzymać.

Małgorzata: Prosto z kościoła goście przyszli do nas na tort, bo nie wyprawialiśmy żadnego wesela. I wszyscy byli bardzo zadowoleni. A potem pojechaliśmy w podróż poślubną na narty.

Jan: Miodowy tydzień spędziliśmy w Zakopanem w skromnej, nawet jak na owe czasy, kwaterze prywatnej. Łazienka była na korytarzu.

Małgorzata: Życie z młodym reżyserem nie było aż tak barwne, jak można by sądzić. Z prozaicznego powodu – braku pieniędzy. Najtrudniej było, kiedy mąż robił film na debiut – „Trzy stopy nad ziemią”. Cała ekipa miała płacone, a on jako reżyser nie.

Jan: Po zakończonych zdjęciach trafiłem do szpitala z powodu wycieńczenia, bo całymi dniami nie dojadałem. Wtedy na planach zdjęciowych nie było cateringu, co dziś jest niewyobrażalne. Ale jakoś zrobiłem ten film. Jak się okazało, całkiem dobry.

Małgorzata: Wydaje mi się, że nasz związek przeszedł zwycięsko tę ogniową próbę. Lubimy ze sobą być, mamy podobne zainteresowania. Czasem różnimy się w ocenie pewnych rzeczy, ale nie nudzimy się ze sobą, a to jest podstawa.

Jan: Pyta pani, czy jest tęsknota za Śląskiem? Oczywiście, bo tam się urodziłem. To, jakim jestem człowiekiem, wyniosłem stamtąd. Jeśli w filmach odchodzę od tematu śląskiego, to potem do niego wracam, żeby na nowo naładować akumulatory. Ślązacy nigdy nie mizdrzyli się do żadnych mód, swoje wiedzieli i swoje robili, co pozwalało im zachować tożsamość. Stamtąd czerpało się siłę, poza tym Śląsk to była wspaniała muzyka, to był rock i jazz. Gdy robiliśmy film o Ryśku Riedlu, przez dwa lata nie słuchaliśmy z Małgosią niczego innego, tylko bluesa. Ten film szczególnie mi leżał na sercu, bo jestem stryjem Ryśka. Potem zrobiłem „Różyczkę”, w której inspirowałem się życiem Pawła Jasienicy. A teraz pracuję nad biografią słynnego śląskiego piłkarza Jana Banasia. To będzie wielka opowieść o człowieku, pasji do sportu, miłości. O tym, że marzenia zawsze się spełniają, tylko nie tak, jakbyśmy sobie to wyobrażali.

Małgorzata: Och, jak ja bym chciała iść na spacer z prawnukiem. Nie z wnukiem, ale prawnukiem. To jest moje marzenie (wymowne spojrzenie w kierunku syna). Nie boję się upływu czasu, nie ma we mnie paniki przed starością. No i zawsze mogę liczyć na Jana. To wspaniałe, że ludzie dochodzą do takiego momentu, że się rozumieją. Możemy razem milczeć i rozumieć się bez słów.

Jan: Co to jest miłość? Reżyser nieustannie zadaje sobie to pytanie. Ostatni mój film, „W ukryciu”, jest o miłości. Nie wiem, jak inaczej opisać to, że jesteśmy ze sobą ponad trzydzieści lat, że ciągle jest nam ze sobą dobrze i nadal chcemy ze sobą być. Jeśli to nie jest miłość, to co?

Wysłuchała: Elżbieta Pawełek
Zdjęcia: PAP