O tym, jak wygrała zakład z Vondráčkovą, wcinała kiełbaski z Rodowicz i zwierzała się Kozidrak z piosenkowych rozterek, opowiada Urszula Sipińska.

Kamienica przy Pamiątkowej w Poznaniu – tam mieszkaliśmy, gdy przyszłam na świat kompletnie łysa.

Tata pochylił się nad kołyską i zażartował „Moja córka wygląda jak potworek”. Drugie piętro. Jadalnia, dwie sypialnie, salonik z werandą; kuchnia, w której Wojciech Młynarski zaszywał się z moją siostrą, gaworząc długie godziny; spiżarnia, gdzie mama składowała wielkanocne mazurki z bakaliami – w komunie do kupienia tylko raz do roku.

Smak kanapek ze zdobyczną szynką podczas konkursów chopinowskich, gdy cała rodzinka z uchem przyklejonym do zabytkowego radia wsłuchiwała się w dźwięki fortepianu. Piece kaflowe i widok na lipy, kasztany. Cudo! Na Wielkanoc wpadł raz Seweryn Krajewski, z którym chodziłam dwa lata, na pierogi z mięsem – Agnieszka Osiecka. To mama opowiedziała mi tę historię. Miałam niecałe pięć lat. Oszukiwałam w kulki i tata mnie zrugał. Zaszyłam się w kącie werandy i zaczęłam zawodzić.

To były dźwięki smutnej piosenki w tonacji „mol” z moją melodią i słowami. Ale wystarczył zapach ciasta z piekarnika mamy, a piosenka przechodziła w „dur” i nabierała rumieńców jak te papierówki na grzbiecie placka. Odtąd weranda stała się miejscem, do którego zanosiłam uciechy i życiowe klęski. Do dziś, kiedy mam „doła giganta”, zaszywam się w myślach w tamten kąt, bo przecież „Każdy z nas ma taki kąt, na serca dnie, gdzie ukryta muzyczka śpi”.

Byłam już po trasie w Anglii i Ameryce, studiowałam architekturę wnętrz. Starałam się, jak mogłam, żeby moje M-4 na Jagiellońskim blokowisku choć odrobinę przypominało Zachód.

Meble wybłagałam od polskich producentów prosto z wystawy na targach poznańskich. Zamiast linoleum zachodnie wykładziny dywanowe. Glazura z peweksu. A ściany maleńkiej łazienki wyłożyłam lustrami. Robiono je tylko w Krakowie dla hoteli. Zadzwoniłam więc do dyrektora, który aż jęknął na dźwięk głosu gwiazdy. „Jest dobrze”, pomyślałam i powiedziałam: „Bez tych luster, panie dyrektorze, głos mi w gardle więźnie”.

Znajomi mawiali, że mieszkam po królewsku i może byłoby po królewsku, gdyby nie ten beton: za oknem w kuchni, za oknem w sypialni, a nawet w łazience bez okna. Dusiłam się. Dwa i pół metra wysokości, a nie cztery jak na Pamiątkowej. No i nie te same przedwojenne meble, nie te obrazy malowane przez tatę, wuja i stryja, nie te zachody słońca. Pamiętam zakład z Vondráčkovą. Gdy usłyszała moją wersję przeboju Natalie Cole, zdębiała, bo zasuwałam w górnych rejestrach prawie jak oryginał. Uparła się, że da radę. Nie dała. I te rodzinne opowieści.

O słynnym w średniowieczu gnieźnieńskim biskupie, Jakubie Śwince, który pochodził z naszego rodu. Albo o innym przodku, który opatentował w Ameryce takie małe śmigło do otwierania blaszanych pudełek z pastą do butów. Ponoć dorobił się sporego majątku, który w całości przehulał. Z równą fantazją zrobił to mój stryj, malarz Józef Sipiński. Za swoje „Morskie Oko” dostał od prezydenta pięć przedwojennych tysięcy złotych. Obraz, ulubione dzieło Mościckiego, wisiał w Belwederze. Stryj wybrał się na kilkumiesięczne wywczasy nad morze, potem w góry i wrócił z dziurawą kieszenią.

Gdy z Jurkiem Konradem, moim nowym chłopakiem, świetnym muzykiem, trafiliśmy na Lecha w Poznaniu, nie miałam nic.

Konto w banku puste, trochę kostiumów estradowych i kilkuletni samochód potrzebny do pracy. Nawet szafy brak. I to był najcudowniejszy brak przedmiotu, który zapamiętałam. M-3 bez szafy? Pałac bez lokaja? Co to za różnica! Ciuchy powiesiliśmy na kiju od szczotki. Za pieniądze z koncertów kupiliśmy pościel, ręczniki i dwa jugosłowiańskie materace. Zaparzyłam kawę i poczułam się szczęśliwa.

Potem wszystko było jak dojrzałe szaleństwo. Graliśmy, kochaliśmy się, komponowaliśmy. Moglibyśmy mieszkać pod mostem i też byłoby fajnie. To szaleństwo odbywało się nocą, po koncertach. Lokatorzy walili w rury ze złości, wstawali o 6 do pracy, a tu dwójka artystycznych świrów nie daje spać.

Więc postarałam się o komunalny pustostan na Przelocie 9A.

Połówka bliźniaka na niewielkim wzniesieniu, które okalała jezdnia. Dzień i noc kursowały tamtędy wielkie ciężarówki do centrum Poznania. Jacek Fedorowicz powiedział: „Gdybyś mnie uprzedziła, że mieszkasz na rondzie, łatwiej bym trafił”. To tutaj Zenek Laskowik pisał dla mnie „Buty lilaróż” do muzyki Jurka. Tutaj wpadli po mnie w drodze na koncerty w Niemczech Wolski, Kryszak i Fedorowicz.

Założyli się: jak będzie umalowana bladym świtem, znaczy, że gwiazdka. Nie będzie, da się przy niej poświntuszyć. Umalowana nie byłam. Tutaj z Beatą Kozidrak zastanawiałyśmy się, co zrobić z tekstem Młynarskiego o cudownych rodzicach. Śliski temat, jak o ojcu, psie czy dziecku. „Zaśpiewaj wiarygodnie, to będzie dobrze. Nie zaśpiewasz, będziesz żałować do końca życia” – przekonywał Młynarski. A Beata pocieszała:

„W razie czego napiszę ci nowy tekst – o wyzwolonej kobiecie”. No i to świniobicie z Marylą Rodowicz, która akurat miała koncert w Poznaniu, a ja ze wsi przywiozłam świniaka. Kuchnia wyglądała jak rzeźnia. Wcinałyśmy kiszki i kiełbasy, aż nam się trunek skończył. Rozstałyśmy się z konkluzją, że nikt nam nie podskoczy.

„Nad Strumykiem” zachodziło słońce. Działkę pokrywał dywan maków. Za płotem łąka z pasącą się krową i jezioro, po którym sunęły dwa łabędzie. Decyzja natychmiastowa: kupujemy te łabędzie.

Był 1986. Mieszkańcy okolicę nazywali „Nad Strumykiem”, ja zamieszkałam przy Komornickiej. Za oknem wiejski pejzaż, a pięć minut do centrum. Dom (bryłę zaprojektował mój brat Staszek, inżynier architekt, i jego żona Ewka, wnętrza ja) był jeszcze w stanie surowym, więc wciąż mieszkaliśmy na Przelocie. Nocą po powrocie z trasy w Niemczech usłyszałam walenie do drzwi. Milicja! Myślałam, że wyląduję w pudle za ten karton przemyconego salami, a tymczasem: „Niech pani otwiera! Dom na Komornickiej się pali!”. Była zima. Bezdomni zrobili sobie ognisko tam, gdzie teraz jest moja sypialnia.

„Nad Strumykiem” zaprojektowałam prawie sześćdziesiąt zrealizowanych wnętrz. Były banki, Centrum Prasowe Targów Poznańskich, scenografia do współczesnej sztuki wystawianej w teatrze Słowackiego w Krakowie. Napisałam kilkadziesiąt felietonów i dwie książki: „Hodowcy lalek”, „Gdybym była aniołem”. I jest fajnie. Tyle że nigdy nie śnią mi się ani Przelot, ani Lecha, ani Jagiellońskie osiedle. Zawsze tylko ta Pamiątkowa. Zupełnie jakbym jej wcale nie opuszczała. Miałam szczęście, że od sił wyższych dostał mi się taki rodzinny ciepły dom. No ale koniec tych wspomnień, rozgadałam się...


Wysłuchała: Monika Utnik-Strugała
Fotografie: Łukasz Cynalewski/Agencja Gazeta, Romuald Broniarek/Forum, archiwum Urszuli Sipińskiej

reklama