Joanna Kurowska o swoim domu
O szczęściu, które ma smak poziomek, spokoju pachnącym ogrodem, domu pod sosnami i nieumiarkowanym zbieraniu przedmiotów opowiada aktorka Joanna Kurowska.
Joanna Kurowska - wspomnienia z dzieciństwa
Wychowywałam się w dużym, tradycyjnym, kaszubskim domu w Rumi. Z dziadkami, rodzicami, z siostrą i rodziną cioci. Było gwarno i wesoło, a nad wszystkim próbowała zapanować mama, która jak typowa Kaszubka lubiła wzorowy porządek. Mieliśmy ubrania codzienne i świąteczne, domowe i do szkoły. Zresztą przebieranie „w domowe” zostało mi do dziś. Pamiętam też poustawiane równiutko w szafkach angielskie, XIX-wieczne porcelanowe naczynia malowane w scenki rodzajowe, używane tylko przy wyjątkowych okazjach, i unoszący się nad wszystkim zapach wypastowanych podłóg.
Większość dnia razem z siostrą i dziećmi cioci spędzaliśmy na dworze, najchętniej w ogrodzie dziadka. Opowiadaliśmy niesamowite historie, odgrywaliśmy scenki i bawiliśmy się w „Czterech pancernych i psa” (zawsze grałam Czereśniaka) albo wspinaliśmy się na rozłożystą jabłonkę, z której godzinami zwisaliśmy głową w dół. Znałam tu każdy zakamarek, kwiatek. A mimo to, zapuszczając się w tę pachnącą zieloność, czułam, jakbym uczestniczyła w jakimś niezwykłym misterium.
Drzewa, kwiaty, warzywa i owoce tworzyły barwny i słodko pachnący krajobraz. Trochę zakazany, bo niczego nie można było w nim dotknąć bez zgody gospodarza. Największym świętem były dla nas dni, gdy dziadek pozwalał zjadać poziomki prosto z krzaka. Rwaliśmy je na wyścigi. Do dziś ich nieco cierpki smak i zapach kojarzą mi się z bezgranicznym szczęściem, beztroską i z rodzinnym domem.
Joanna Kurowska w wielkim mieście
Gdy po studiach przyjechałam do Warszawy, zachłysnęłam się wielkim miastem. Wynajmowane mieszkania były dla mnie schronieniem między próbami, przedstawieniami w teatrze a spotkaniami towarzyskimi, ale żeby naprawdę odpocząć, uciekałam do parku, do Łazienek albo Powsina. Tam dopiero, wśród drzew, oddychałam pełną piersią. To ogród dziadka zostawił we mnie swój ślad. Wierzyłam, że kiedyś będę miała dom, więc kupowałam porcelanowe filiżanki, talerzyki i srebrne łyżeczki. Wolałam ładny przedmiot niż sukienkę. Za pierwszą filmową gażę w „Czterdziestolatku – 20 lat później” kupiłam w desie pensjonarkę.
Wydałam na nią wszystko, co zarobiłam. Wędrowała ze mną do kolejnych mieszkań. Miłością do pięknych przedmiotów zaraziłam się od babci, która nie uległa wszechobecnemu zachwytowi nad meblościanką i dzielnie znosiła kpiny sąsiadów, a nawet własnej córki. W mieszkaniu babci dumnie stały stare, drewniane, bogato zdobione meble gdańskie – cudne biurko, szafy i zegar. Była też niezwykła jak na tamte czasy toaletka z lustrem, przy której godzinami rozmyślałam. Lubiłam też babci podkradać perfumy i kremy w dziwacznych puzderkach.
Joanna Kurowska - szał tworzenia
Marzyłam o wyprowadzce z miasta i, kiedy okazało się, że mąż ma dom w lesie, poczułam się, jakbym złapała Pana Boga za nogi. Ogarnął mnie szał tworzenia. Letni dom zamieniłam na całoroczny. Budowałam impulsywnie. Chciałam mieć ogromny salon, żeby pomieścić wielu gości, sporą kuchnię, bo uwielbiam gotować, i małe przytulne pokoje. W spiżarni zamontowałam specjalne półki na książki kucharskie. Zbierałam je bez opamiętania i wypróbowywałam niemal każdy przepis, który wydawał mi się interesujący.
Mąż nie lubił, gdy dzień po dniu gotowałam najdziwniejsze zupy kremy. Ale, ku jego radości, kulinarne eksperymenty już mi przeszły. Teraz wolę proste, sprawdzone potrawy, do których nie potrzebuję skomplikowanych przepisów, sama piekę chleb. Nie wyobrażam sobie, że urządzając dom, mogłabym zatrudnić dekoratora.
Lubię, kiedy wnętrza obrastają meblami i bibelotami niczym ludzie wspomnieniami. Wybierając je, nie zastanawiam się, czy pasują, tylko czy mi się podobają. Mam mnóstwo bardziej i mniej potrzebnych szpargałów, bo uwielbiam gromadzić. Ostatnio kupiłam lupę z początku XX wieku. Urzekła mnie kształtem. Pewnie nigdy jej nie użyję, ale jest piękna. Najważniejsza w domu jest atmosfera. A u mnie chyba nie tylko ja dobrze się czuję. Znajomi wpadają często i zdarza się, że zwykła herbatka przeradza się w biesiadę trwającą do rana.
Ogród też urządziłam sama. Inaczej niż dziadkowy. Jest trochę dziki, naturalistyczny. Pozwalam roślinom rosnąć tam, gdzie chcą. Kwiaty rozsiewają się same, szlachetne odmiany dziczeją, stając się jeszcze piękniejsze. Jest tu cudnie o każdej porze roku. Wiosną, gdy dookoła kwitną zawilce, i jesienią, kiedy w słońcu zawadiacko połyskują łebki maślaków. Nawet wtedy, gdy pada deszcz i sąsiedzi narzekają na błoto. Nic mnie tak nie uspokaja jak widok ogrodu i zaglądających do okien sosen.
Tekst: Aldona Bejnarowicz
Fotografie: Archiwum Joanny Kurowskiej, Tatiana Jachyra/Forum