Kasia Zielińska
Dopiero w Warszawie nauczyła się tupać. W dzieciństwie karmiła krasnale, a teraz – kolegów aktorów, którzy na planie wyjadają sądecką zupę od mamy.
Kasia Zielińska - rodzinny dom w Starym Sączu
Nie zapominam o rodzinnym domu w Starym Sączu. Gdy wpadam, przywożę jabłkową sziszę i rozmawiamy z mamą tak długo, aż wreszcie o trzeciej nad ranem słyszymy zaspany głos taty: „Dziewczyny, idźcie już spać”.
Nasz dom zawsze był pełen ludzi. A to wpadał do nas pan Staszek, który uczył mnie gry na fortepianie, a to sąsiadka, żeby pożyczyć pół szklanki cukru, bo zabrakło jej do ciasta. Ciągle coś się działo. Zwłaszcza że my reprezentujemy włoski model rodziny: szybko wybuchamy, kłócimy się i niemal natychmiast godzimy. Z drugiej strony mój dom jest tradycyjny. Jak Boże Narodzenie, to 12 potraw, choinka, Pasterka. Nigdy nie było tak, że wychodzimy o siódmej rano, wracamy w nocy i widzimy się dopiero w niedzielę. Rytuały rządziły, jak na przykład ten, że zawsze po kościele rodzice zabierali nas na wycieczkę. Wsiadaliśmy do samochodu i jechaliśmy w Pieniny na piknik i pogadać. Rozkładaliśmy koc, były kanapki z jajkiem, ogórkiem, pomidorem, a w końcu – karmienie... krasnoludków.
Jako małe dziewczynki wierzyłyśmy z siostrą, że w lesie mieszkają krasnale, którym trzeba przynosić smakołyki. Pod drzewami i na gałązkach zostawiałyśmy łakocie, wierząc, że gdy tylko odejdziemy, skrzaty je zjedzą. Jakoś wtedy w ogóle nas nie dziwiło, że tata zawsze chciał iść kawałek za nami... Tak! Oczywiście wszystko zjadał, żebyśmy w drodze powrotnej widziały, że pod drzewkami pusto, czyli krasnale mają pełne brzuchy. Gdy dowiedziałam się, jak było naprawdę, przeżywałam to bardziej niż fakt, że nie ma Świętego Mikołaja. Bolało, ale podejrzewam, że gdy będę miała swoje dzieci, i tak wkręcę je w krasnale (śmiech).
Mój tata Maciek i mama Ania, zwana Werą, mieli szklarnie. Razem z siostrą pomagałyśmy im w pracy, stąd może jestem nauczona punktualności i oszczędności, potrafię na siebie zapracować, wstać o świcie, tak jak wstawałam do kwiatów.
Miałam wtedy skarbonkę zamykaną na kluczyk i do niej odkładałam kieszonkowe, które za pomoc w szklarni dawali mi rodzice. Dokładnie planowałam nawet najmniejsze wydatki. Do dziś długo zastanawiam się, zanim coś kupię, no może z wyjątkiem... butów (śmiech). W szklarni były frezje – moje ulubione, goździki, chryzantemy jesienią, ale też ogórki i pomidory. Teraz, gdy jadę do Sącza, tato ozdabia świeżymi kwiatami mój panieński pokój. I wszystko jest jak przed laty: te same meble, łóżko, obrazki na ścianach. Zmieniło się właściwie tylko jedno: zdjęcia moich starych idoli, np. New Kids On The Block, – a szczególnie jednego z nich, Jordana Knighta, najbardziej utalentowanego i charyzmatycznego, najprzystojniejszego – zastąpiły... moje zdjęcia, które wiesza mama, czyniąc z pokoju swoistą galerię.
Swoją drogą, muszę odnaleźć te stare plakaty na strychu. Na pewno są, bo u nas niczego się nie wyrzuca. Strych jest skarbnicą każdego etapu naszego życia, szkoły teatralnej, podstawówki, średniej, są tam listy miłosne, książki. A nawet stare ciuchy mamy, które teraz znów są modne, więc czasem je pożyczam.
Kasia Zielińska: do Warszawy ze słoikami
Do Warszawy wracam oczywiście ze słoikami pełnymi pysznych śliwkowych dżemów i ogórków kiszonych albo wspaniałych zup. Gdy czasem zabieram je ze sobą na plan, od razu padają łupem warszawskich podjadaczy. Mama jest prawdziwą gospodynią. Wracam też ze wspomnieniem zapachu sądeckiego domu: książek i drewna, bo stoi tam mnóstwo starych mebli. Jest też fortepian – grałam na nim przez 11 lat – i trochę gadżetów od Sławy Przybylskiej, jak np. drewniana rzeźbiona skrzynia, którą Sława otrzymała kiedyś od Bułata Okudżawy. (Z piosenkarką poznały się na Festiwalu Czterech Kultur, gdy Kasia była w szkole średniej. Sława Przybylska zadbała o wychowanie muzyczne aktorki. Mieszkała niedaleko jej rodzinnego domu – przyp. red.).
Mam poczucie, że w domu byłam otoczona parasolem ochronnym, co później trochę utrudniało mi życie. W szkole teatralnej od razu dostałam lekcję, pojawiło się obgadywanie, podkładanie nóg, dwuznaczności. Życie trochę dało mi po głowie, bo byłam ufna. Doceniam jednak to doświadczenie, nauczyłam się tupać, mówić prosto w oczy to, co myślę, i nie przejmować się, gdy ktoś sprawia mi przykrość. Warszawski walec już sto razy mnie przejechał i teraz umiem być ponad.
Kasia Zielińska: najważniejszy jest dom w nas
Obydwoje z mężem wiemy, że najważniejszy jest ten dom w nas. Gdziekolwiek rzuci nas los, wartości wyniesione z dzieciństwa sprawią, że nasz dom wszędzie będzie podobny. Oboje bardzo pilnujemy na przykład tradycji stołu. Nawet gdy wracamy późno, wspólny posiłek musi być. Gotuje mąż, bo robi to lepiej, steki, makarony – pycha. A ja? Jestem podkuchenną, ubieram stół. Kocham te chwile, więc nawet gdy gram w spektaklu poza Warszawą, pędzę jak najszybciej do domu... Bywa, że o północy, nad ranem.
Chętnie zapraszamy gości. I oni też muszą jeść. To rytuał. Co roku odbywają się u nas wieczory choinkowe. Każdy przychodzi ze swoją bombką i życzeniami dla domowników, spisanymi na karteczkach, które wkładamy do dużej gwiazdy. Po roku sprawdzamy, czy się spełniły. Pamiętam, jak życzono mi męża w garniturze. No to go mam! Choć nie spodziewałam się, że będzie to człowiek, którego znam z czasów sądeckiego przedszkola. Żyliśmy osobno, rzucani gdzieś po świecie, ponad ćwierć wieku, zanim znowu się odnaleźliśmy, by stworzyć wspólny dom.
Wysłuchała: Hanna Halek
Zdjęcia: Paweł Przybyszewski/Zoom, archiwum prywatne