Katarzyna Maciąg
Aktorka z dzieciństwa pamięta samochód, ciągłe pakowanie się, nieustanne podróże. I marzenia, żeby być w wielkim mieście. A odkąd zamieszkała w Warszawie? Ciągnie ją do świata, wciąż dalej i dalej.
Katarzyna Maciąg - dzieciństwo
Moja babcia, mama mojej mamy, miała miliony przesądów. Niektóre z nich są we mnie do dziś – zawsze kiedy zapomnę czegoś z domu i do niego wracam, muszę usiąść. Wiem, że to nie jest specjalnie normalne i w takich chwilach myślę sobie, że jestem wariatką, ale... nic nie mogę na to poradzić. Gdyby nie wtłaczano mi tego do głowy, pewnie bym tak nie robiła (śmiech).
U dziadków spędziłam dzieciństwo. Wychowała mnie przyroda: jezioro, las, łąki, przestrzeń – wszystko na wyciągnięcie ręki. Pamiętam z tamtego czasu pola kukurydzy. Kiedy zrywasz z kolby zielone liście, a pod spodem są delikatne, różowo-złote włoski, kolba wygląda jak lalka. Stale czytałam książki: „Anię z Zielonego Wzgórza”, wszystkie części „Emilki” Lucy Maud Montgomery, baśnie Andersena i braci Grimm. Pamiętam z bardzo wczesnego dzieciństwa moją ulubioną historię o małej gąsce, która wybiera się w świat, żegna się ze wszystkimi, pakuje walizki, a morał z tego taki, że świat jest zawsze gdzie indziej niż dom, jeśli jest się wędrowcem. Mam nadzieję, że gąska nie jest klątwą mojego życia... ale wcale nie jestem tego taka pewna (śmiech).
Kiedyś chyba Wim Wenders powiedział, że został reżyserem dlatego, że wciąż jeździł z rodzicami samochodem i wszystko, co w dzieciństwie dane mu było oglądać, widział przez kwadrat okna. Dlatego tak postrzega dziś świat: w kadrze. Może więc to moi rodzice sprawili, że nie mogę się zatrzymać? Z dzieciństwa pamiętam samochód, ciągłe pakowanie się, rozpakowywanie, znów samochód, nieustanne podróże. I moje marzenia, żeby być w wielkim świecie, bo wciąż wydawało mi się, że moje Kozienice są na jakimś skraju wszechświata. Kiedyś ciocia zabrała mnie do Warszawy, do sklepu Pewex, i powiedziała krótko: „Wybierz, co chcesz”. Pamiętam moje totalne zaskoczenie i myśl, że muszę zachować umiar, nie mogę przesadzić, i wybrałam... zielony, dziecięcy telefon. Dzisiaj wydaje mi się, że była to podświadoma decyzja. Potrzebowałam go do kontaktu ze światem!
Katarzyna Maciąg - życie w zgodzie z naturą
Myślę, że w dzieciństwie nie zdawałam sobie sprawy, ile miałam szczęścia. Moi dziadkowie kochali ogród: wiśnie, śliwy, jabłonie, porzeczki, maliny. To życie było związane z naturą, określały je pory roku, święta. W kuchni panowała mama, która potrafi zrobić wszystko. To taka klasyczna historia: babcia nie gotowała, więc mama robiła to świetnie, zatem ja nie gotuję, ale się uczę.
Pamiętam z tamtego czasu prezent, który dostałam od wujka. Wyplatał z wikliny fotele, abażury, kosze, a dla mnie zrobił wiklinowy wózek dla lalki. Bardzo mi się podobał. Dzisiaj rodzice na działce stworzyli mikrokosmos, w którym czują się samowystarczalni. Już tak po prostu mają, że muszą mieć wszystko od siebie.
Nigdy nie biegałam z kluczem na sznurówce, jak inne dzieci, ale zazdrościłam koleżankom tego klucza, bo wtedy wydawało mi się, że jest to przejaw dorosłości. Miałam dużo przyjaciółek, kiedyś dzieci ganiały ciągle razem, w jakiejś grupie, a zakłady – takie jak wykrzykiwanie na podwórku imienia swojej mamy i czekanie, która z mam pierwsza wyjrzy przez okno – były codziennością. Nie miałam wtedy większych problemów z nawiązywaniem znajomości. Tuż po przeprowadzce do Kozienic wyszłam na podwórko, podeszłam do dziewczynki, którą widziałam pierwszy raz w życiu, i powiedziałam: „Cześć, mam na imię Kasia, chcesz być moją przyjaciółką?”. „Tak” – brzmiała odpowiedź.Tak zaczęła się przyjaźń z Agnieszką. W ogóle nie zakładałam wówczas, że mogę usłyszeć „nie”. Fajne to...
Tamten czas to także wycieczki w góry, nad polskie morze, które organizował nasz wychowawca. Wspaniały nauczyciel, wzruszył mnie, bo pojawił się ostatnio na pokazie filmu „Facet (nie)potrzebny od zaraz”, w którym zagrałam.
Katarzyna Maciąg: "nie byłam szczególnie grzeczna"
Gdy zostałam nastolatką, trochę mi odbiło... Nie wiem, czy jest się czym chwalić. Nie byłam szczególnie grzeczna. I to nieustanne poszukiwanie czegoś nowego. Próbowałam odnaleźć się w różnych kontrastowych środowiskach, tu nie pasowałam, tam też niespecjalnie, bo w młodości to wszystko jest przecież bardzo określone – albo ubierasz się tak jak my, albo nie jesteś z nami. Działo się wszystko: punki, depesze, najdłużej byłam dzieckiem kwiatem z dziwną włóczkową torebką (śmiech). Dotknęłam również disco, bo uwielbiałam tańczyć te wszystkie jednoroczne hity. A więc „Coco Jumbo”, a tuż potem „Riders on the Storm” (śmiech). Uwielbiałam Belindę Carlisle. Gdy ostatnio w taksówce usłyszałam „Leave a Light On”, przed oczami stanęło mi dzieciństwo zakodowane w tej jednej piosence. Ja w domu kultury w Kozienicach: czarna marynarka, czarne legginsy. W sumie całkiem niezły styl jak na tamte czasy. Rasowy. Stoję na scenie i wiem, że najchętniej śpiewałabym sama, ale nie wychodzi mi to najlepiej, więc udaję, choć nie rozumiem ani słowa.
„I can’t explain I don’t know
Just how far I have to go
But darling I’ll keep the key
Just leave a light on for me…”.
Teraz wiem, jaki to dobry tekst… (śmiech).
Mieszkam w Warszawie już piąty rok, ale nadal jestem w drodze, wciąż ciągnie mnie do świata, dalej i dalej. Gdybym znalazła przestrzeń dla siebie, mogę mieszkać wszędzie. Rzym, Paryż, Londyn, PKP, walizki, samolot, Wars, peron, lotnisko, Izrael – chętnie! Lubię ten „inny” świat, wszystko jedno, czy jest złudzeniem, czy nie, ponieważ on i tak zawsze daje ci jakiś pakiet, który zabierasz dalej. Teraz już to wiem, choć miewałam oczywiście wątpliwości, na przykład gdy przeprowadzałam się z Krakowa do Warszawy. Uwielbiałam grać w Teatrze Starym, byłam związana z grupą doskonałych aktorów i reżyserów: Janem Peszkiem, Krzysztofem Globiszem, Iwoną Bielską, Mikołajem Grabowskim. Dzisiaj mam do pracy większy dystans. Nie jestem w tej chwili na etacie, nie mam swojego drugiego domu w teatrze, rozglądam się, szukam... Nie ma się co oszukiwać – jestem życiową turystką.
Wysłuchała: Hanna Halek
Zdjęcia: Jacek Grąbczewski, archiwum aktorki