Dziennikarz Maciek Dowbor nie jest sentymentalny, ale teczki z przedszkola nie pozbyłby się za nic w świecie. Przechowuje w niej zdjęcie roześmianego pięciolatka ze słomkową czupryną.
Miałem szczęście, że urodziłem się i pierwsze szkolne lata spędziłem w Toruniu. Do dziś kojarzy mi się on z dziecięcą niewinnością.
Pełen uroku, niemały, ale i nieduży. Z piękną Starówką, dobrym uniwersytetem i legendarnym klubem żużlowym Apator. Toruń mojego dzieciństwa był szary i przaśny, ale wtedy tego nie widziałem. Dla mnie był rajem. Mieszkałem na obrzeżach miasta, na osiedlu zwanym Rubinkowo. Mój blok z wielkiej płyty ciągnął się prawie kilometr.
Podwórka z trzepakami, na których zwisaliśmy głowami w dół. Dzieci było mnóstwo, bo na Rubinkowie mieszkały głównie młode małżeństwa, a ponieważ urodziłem się w czasie legendarnego wyżu demograficznego, do osiedlowej szkoły chodziło nas ponad trzy tysiące. Lekcje były na trzy zmiany, a klasy ciągnęły się do litery „m”.
Pół dnia spędzałem na podwórku, grając z chłopakami „w gałę” na boisku z asfaltu. Wtedy Orlików nie było. Miałem zwykły pokój, z meblościanką i półkami zawalonymi książkami o przygodach Tomka Wilmowskiego, całą sagą o Old Shatterhandzie i Winnetou. Tuż po wybuchu w Czarnobylu, kiedy w Polsce półki świeciły pustkami, mój tata, który jest naukowcem, profesorem matematyki, podpisał kontrakt z niemiecką uczelnią i zabrał mnie ze sobą.
Gdy przedarliśmy się maluchem przez ciemne i wymarłe NRD, wjechaliśmy do krainy, która powitała nas szaleństwem barw, neonów i halogenów. To był kosmos! W pierwszym sklepie spożywczym, delikatesach Aldi, spędziłem niemal dwie godziny. Z nabożeństwem dotykałem batoników, szeleszczących papierków i puszek z coca-colą. Z wrażenia dostałem oczopląsu.
W Niemczech spędziłem dwa cudowne lata. Chociaż początki nie były łatwe. Mój ojciec chyba zbyt dosłownie potraktował powiedzenie, że dzieci uczą się języka obcego niemal z powietrza, i od razu zapisał mnie do szkoły publicznej.
A ja po niemiecku znałem tylko kilka słów. Przed wyjazdem uczył mnie dziadek, który ledwo coś pamiętał z czasów okupacji. Wiedziałem, jak powiedzieć: „Hände hoch!” i „Guten tag”. Po dwóch tygodniach nauczycielka wezwała tatę i uświadomiła mu, że jednak sobie w klasie nie poradzę i muszę pójść na kurs językowy. Najwygodniej było mnie zapisać na… uniwersytet.
Ojciec miał tam wykłady, więc jechaliśmy razem. Tyle że były to zajęcia dla dorosłych. W dodatku głównie dla uchodźców z Afganistanu, bo właśnie trwała wojna. Byli też uciekinierzy z Korei Północnej, Turcy i ja, jedyne dziecko. Opiekowali się mną i pomagali, jak mogli, a ja uczyłem się języka z podręcznika dla dorosłych. Ale tak skutecznie, że pół roku później byłem w klasie najlepszy z niemieckiego!
Dziś, gdy słyszę o Nadrenii Północnej-Westfalii i Paderborn, czuję wzruszenie. Jak tam było nieprawdopodobnie czysto! Ile udogodnień dla ludzi! W szkole ściany były kolorowe, nikt nie stawiał ocen, siedzieliśmy na podłodze, nie w ławkach, a okładki zeszytów nie składały się z resztek papieru toaletowego.
Powrót do Polski mógł być szokiem. Ale nie był.
Dziecko jest na tyle elastyczne, że szybko przystosowuje się do nowych warunków. Znów zamieszkałem w bloku z płyty, ale Toruń z szarego miasta powoli zmieniał się w turecko-kolorowy. Codziennie wyrastały nowe budy z kurczakami i kostkami Rubika. Z tamtych czasów pamiętam gumy turbo, za które dalibyśmy się z chłopakami pokroić. W każdej obrazek z samochodem: ferrari, lamborghini, porsche. To był prawdziwy szał.
W Warszawie jako dziecko mieszkałem krótko. Chyba tylko półtora roku. Pod koniec podstawówki. Ale z tamtego okresu mam najlepszych przyjaciół. Gdy myślę: Warszawa, widzę rejon ulic Foksal, Kopernika, Gałczyńskiego. Mieszkałem z mamą i ojczymem na tyłach Nowego Światu, tuż przy kinie Skarpa. W centrum były nudy, więc ciągle chodziliśmy do kina. A potem przenieśliśmy się na wieś, do Pilawy pod Piaseczno.
Dziś, gdy ktoś buduje dom, to znaczy, że dobrze mu się powodzi. Wtedy to była jedyna szansa na własne lokum.
Zamieszkałem z mamą kawał drogi za miastem, w lesie. Próbowałem dojeżdżać do Warszawy, ale poległem. W autobusach spędzałem prawie dwie godziny w jedną stronę! Zrezygnowałem i dzięki temu odkryłem kolejne ważne miejsce mojego życia: Piaseczno. Liceum okazało się świetne, a Piaseczno jest dziś dla mnie drugim Toruniem. To tam się wychowałem, słuchałem alternatywnej muzyki, wagarowałem w parku i piłem tanie wino.
W kultowych knajpach, których dziś już nie ma – Maskotka i Drewutnia – wydawałem kieszonkowe na napoje i zakazane mi wtedy używki. Tam też pierwszy raz poważnie się zakochałem. No i otarłem o wyczynowy sport, bo tak jak w Toruniu regularnie trenowałem pływanie, w Piasecznie przerzuciłem się na koszykówkę. To był dobry czas: tuż przed wejściem Polski do Unii oddawano nowe obiekty. Dostaliśmy profesjonalną halę i mogliśmy nareszcie przestać trenować w niewymiarowej salce przy naszym liceum.
Nie mam mebli i sprzętów, do których jestem szczególnie przywiązany. Część oddałem, część zostawiłem, większość pogubiłem.
O ile nie cierpię z powodu sof i półek, tak żal mi zdjęć. Albumy przepadły, komputery, na dyskach których były fotografie, dokonały żywota. Ale jest ze mną od dzieciństwa jedna rzecz. Teczka, którą dostałem na zakończenie przedszkola. W niej – zdjęcie mojej grupy. Mam na nim włosy ostrzyżone na jeża.
Wtedy byłem jeszcze jasnym blondynem. Do tej teczki od zawsze wkładaliśmy ważne dokumenty: świadectwa szkolne, dyplomy, patenty żeglarskie. Nie jestem sentymentalny, ale na teczkę i zdjęcie patrzę z czułością. Jest symbolem, łącznikiem między dzieciństwem a dorosłym życiem. Dobrze, że chociaż ona się nie zgubiła.
Wysłuchała: Sonia Ross
Zdjęcia: MWMedia, Archiwum Prywatne
reklama