Janusz Majewski opowiada o rodzinnym domu

Znani i lubiani w domu

Z nostalgią wspomina dom we Lwowie i siedlisko na Mazurach Garbatych. Janusz Majewski zna się na meblach i opowiada o nich historie jak w filmach.

Za czym dziś najbardziej tęsknię? Coraz częściej wracam pamięcią do mojego Lwowa. To było przepiękne miasto. Teraz jest już mniej piękne, bo je zeszpecono. Na szczęście nie ucierpiało na tym bardzo Stare Miasto, chociaż postawiono tam paskudny dom towarowy. W gruncie rzeczy zostałem stamtąd wykorzeniony na siłę. Mam do dziś ten obraz w oczach: nad Lwów nadciąga rój samolotów, pod którymi pojawia się mnóstwo czarnych punktów, a ja, ośmioletni brzdąc, wołam: „O, coś rzucają!”. To były bomby. W powietrze wyleciała fabryka wódek Baczewskiego. Mama spojrzała na ojca i powiedziała: „To najmniejsza strata”. Ojciec przekonywał ją, że Niemcy są jeszcze daleko. Nie przewidział, że 17 września wkroczy Armia Czerwona…

Wśród pagórków i jezior

Już po wojnie próbowałem się odnaleźć w Krakowie, potem w Warszawie i na Mazurach. Spędziłem na nich 20 lat i wydawały się moją małą ojczyzną. Było tam wszystko, co lubię najbardziej: spokój, ciszę i piękne krajobrazy. To są tak zwane Mazury Garbate, cudowne wzgórza morenowe, a wśród nich połyskujące oczka jezior, rajska kraina. Początkowo miał to być letni domek, ale przeinwestowaliśmy z żoną i, żeby podreperować budżet, otworzyliśmy mały pensjonat. Zosia (Zofia Nasierowska, wybitna fotografka – przyp. red.) musiała wtedy zmienić styl życia, bo lekarz powiedział: „Albo pani będzie nadal fotografować i oślepnie, albo znajdzie inną pracę”. I znalazła, pensjonat stał się dla niej całym światem. Miała ogród, w którym lubiła pracować, i kuchnię, bo uczyła miejscowe dziewczyny gotować. Wróciła do korzeni, do tego, co robili jej przodkowie będący szlachtą mazowiecką we wsi Nasierowo. Prowadzili proste życie, blisko ziemi, i ta miłość do niej w Zosi się obudziła. A ja zrobiłem tam kilka teatrów telewizji i cały ogromny serial „Siedlisko”.

reklama

Mieliśmy małego jamniczka Rysia. Kiedyś odwiedził nas Ryszard Kapuściński: „Tyle słyszałem o państwa domu, czy mógłbym wpaść na chwilkę?” Ja: „Bardzo proszę”. Usiedliśmy na tarasie, żona podała ciasto i kawę. A nasz Rysio był strasznie zazdrosny, jak ktoś do nas przyjeżdżał. Co chwila przynosił mi jakiś patyk, żeby mu rzucić, albo szarpał za nogawki spodni. W końcu krzyknąłem: „Rysiek, uspokój się!”, a Kapuściński zmieszany: „Ale co ja takiego zrobiłem?”.

Byliśmy tam szczęśliwi, lecz to minęło jak jeden dzień. Wróciłem do Warszawy już bez sentymentu do tego miejsca. Nawet nie ciągnie mnie na Żoliborz, gdzie z żoną postawiliśmy dom, który miał najwięcej schodów w Warszawie. Kolega „uszył” go dla nas na miarę, działka była ciasna, więc musiał pójść w górę. Za ścianą mieliśmy Kawalerowicza z rodziną, bo to był bliźniak. Legalnie mogliśmy mieć tylko 140 metrów, ale dzięki różnym sztuczkom zrobiło się 300. Doszliśmy tak do drugiego piętra, gdzie były sypialnie i garderoba, a nad tym znajdował się strych, na którym zrobiłem sobie pracownię.

To może przesada, co powiem, ale miałem szczęście wybrać zawód, który stał się moją miłością. Dlatego nie było chwili, kiedy przestałbym o nim myśleć. Leżę na plaży, ale gdzie jest moja głowa? Myślami w jakimś projekcie, który przerwałem dla urlopu. Głowa jednak nie przerwała i tak było przez całe życie. Pewnie rodzina cierpiała na tym. Jak patrzę dzisiaj na wnuki i widzę, jakim ojcem jest dla nich mój syn, to ogarnia mnie zawstydzenie, że swoim dzieciom nie poświęcałem zbytnio uwagi czy czułości. Ale też nie byłem jakimś katem, po prostu za mało zostałem wciągnięty w wychowanie swoich dzieci, bo jeszcze mam wspaniałą córkę.

Mam nadzieję, że mi wybaczą długie nieobecności. W filmie pracuje się tak, że najpierw przygotowuje się projekt i siedzi w domu całymi dniami, a potem wyjeżdża się na plan i znika z domu na całe tygodnie. Pamiętam, jak kręciłem „C.K. Dezerterów”. To była dla nas wszystkich zabawa, zwłaszcza że właśnie skończył się stan wojenny. W sklepach u nas były pustki, a w Budapeszcie – raj. Zamieszkaliśmy w luksusowym hotelu Hyatt ze wspaniałym bufetem śniadaniowym, w którym objadali się moi aktorzy. Mówiłem więc: „Słuchajcie, tak się pasiecie na tych smakołykach, że za chwilę filmu nie zmontuję, bo zaczynacie inaczej wyglądać”. W porównaniu z tym, co było w Polsce, żyliśmy tam po królewsku. Ściągnąłem nawet moje dzieci na weekend, żeby się trochę pożywiły (śmiech).

Rzeczywiście, jak spojrzę wstecz, to widać, że poświęciłem się filmowi bez reszty. Aż sam nie wierzę, ale doliczyłem się 80 różnych realizacji – filmów, seriali i spektakli telewizyjnych. Jak udało mi się to wszystko zrobić, nie mam pojęcia. Czy żona nie była zazdrosna o pracę? Nie, ale gdyby to nie był film, lecz prawdziwa rywalka, miałbym się z pyszna. Była dość zaborcza. Dochodził jeszcze konflikt znaków zodiaku, bo ja jestem Lew, a ona Byk. Ale nie przeżywaliśmy jakichś burz, co najwyżej burze w szklance wody. A nawet dosłownie szklanka wzięła w tym udział – wróciliśmy z jakiejś imprezy, na której zatańczyłem kilka razy z Elżbietą Czyżewską, i miałem za to awanturę. Tłumaczyłem się, że to tylko taniec, ale tak tym rozzłościłem żonę, że rzuciła we mnie szklanką z herbatą. Uchyliłem się, szkło rozbiło się na ścianie i została plama. Musieliśmy przylepić tapetę (śmiech).

Pozytywne klimaty

Pyta pani, co jest najważniejsze w życiu. Najważniejsza jest zgoda z samym sobą. I panowanie nad swoim losem, na ile to możliwe. Ale trzeba mieć jakąś pasję, dzięki której można poczuć się szczęśliwym. Miałem ich wiele, nie powiedziałem jeszcze o jednej, która będzie ciekawa dla czytelniczek „Werandy”. Starałem się w najcięższych czasach stwarzać takie klimaty w domu, które nastrajałyby mnie pozytywnie, poprzez urządzanie własnych wnętrz. Zainteresowałem się historią mebla i usuwałem z domu wszystkie nieestetyczne przedmioty. Każdy z mebli, które widzi pani w salonie, gdzie rozmawiamy, ma swoją historię. Na przykład ta XVIII-wieczna sekretera holenderska została kupiona w Poznaniu w niezwykłych okolicznościach. Pojechaliśmy tam na otwarcie wystawy fotografii żony jesienią 1964. Zobaczyłem ten mebel i zwariowałem, bo lu- biłem XVIII-wieczny styl. Kosztowała 18 tysięcy, a wtedy zarabiało się 5 tysięcy góra. Mieliśmy oszczędności, ale żeby ją kupić, trzeba było skądś wziąć gotówkę. Poszliśmy z żoną do zakładu fotograficznego. Jej ojciec był figurą w cechu fotografów i właściciel zakładu pożyczył nam pieniądze. Wiedział, że w razie czego ojciec Zosi pokryje dług.

Kiedyś, kiedy jeszcze maniacko chodziłem na Wolumen, znalazłem zegar, który mnie zachwycił. Kosztował ponad 10 tysięcy, a miałem przy sobie tysiąc. Dałem ten tysiąc jako zaliczkę i pojechałem do domu po pieniądze. Wracam i spotykam Franka Starowieyskiego, też maniaka zbieractwa, który mówi: „Słuchaj, jest fantastyczny zegar, tylko jakichś s… zadatkował i ten gość nie chce sprzedać. Daję mu dwa razy tyle zadatku, ale on, honorowy, czeka na tego łajdaka, który mnie ubiegł”. Na to ja: „Właśnie masz przyjemność rozmawiać z tym łajdakiem” (śmiech).

Janusz Majewski, reżyser, pisarz, architekt, kolekcjoner antyków. Człowiek wielu pasji i talentów. Od 60 lat robi filmy. Zawsze kręci tylko to, co kręci jego samego – światy z przeszłości, barwniejsze niż nasz, jak w „Zaklętych rewirach”, „Królowej Bonie” czy „C.K. Dezerterach”.

Rozmawiała: Elżbieta Pawełek
Zdjęcia: Jacek Dominski/Reporter, Fototeka, Materiały z książki „Janusz Majewski. Film – kobieta jego życia” dzięki uprzejmości Wydawnictwa Marginesy.