Mariusz Szczygieł
Pokazuje swój gabinet i opowiada, jak urządzał mieszkanie na warszawskim Powiślu.
Agnieszka Wójcińska: W ostatnim czasie byłeś w Paryżu i Pradze, jeździłeś sporo po Polsce. Lubisz podróżować?
Mariusz Szczygieł: Tak, ale muszę mieć miejsce, do którego wracam. Wtedy czuję się bezpiecznie. Kiedy jako student na przełomie lat 80. i 90. wynajmowałem mieszkania, przerażało mnie, że nigdy nie będzie mnie stać na własne, gdzie jest tylko to, co chcę, i tyle książek, ile zamarzę. Wyobrażałem sobie siebie jako starego faceta, który ciągle coś wynajmuje. Potem dzięki pracy w telewizji kupiłem małe mieszkanie. Cieszyłem się, lecz cały czas zbierałem albumy z wnętrzami z Nowego Jorku czy Londynu. I myślałem – ja, chłopak z małego miasta, z mieszkania w bloku z meblościanką, za to z ambicjami – Boże, jak ja bym chciał mieć takie, a w nim swój gabinet.
Choć pewnie gdybyś wrócił do rodzinnej Złotoryi, łatwiej by ci było to mieszkanie kupić?
Do głowy mi nie przyszło tam wracać. Przyjechałem do Warszawy na studia, bo tu była redakcja „Na przełaj”, gdzie pisałem już jako licealista. Wrosłem w to miasto, sprowadziłem tu rodziców. Z drugiej strony mógłbym mieszkać w dowolnym mieście, żebym tylko miał ten swój gabinet.
A jak wyglądało twoje miejsce do pracy w Złotoryi?
Miałem pokój, a w nim stolik-szafkę, przy którym pisałem. Spędzałem tam czas częściej niż na podwórku, bo jestem jedynakiem i mama nie wypuszczała mnie za bardzo z domu. Uwielbiałem zbierać papiery. W tym pokoju dokonałem rzeczy, które zaprogramowały moje życie. Miałem 12 lat i pisałem listy tam, gdzie dzieci nie piszą. Do towarzystw lotniczych – z prośbą o foldery reklamowe, do wydawnictw – o katalogi. Jedni i drudzy przysyłali, a ja byłem szczęśliwy, że traktują mnie poważnie. Pisałem też do piosenkarek: Wandy Kwietniewskiej z Wandy i Bandy albo Urszuli. Odpisywały mi, ręcznie. Mam ich listy wklejone do księgi pamiątkowej. Moim zdaniem tu jest clou tego, co robię i w jakim miejscu jestem dziś. Już jako chłopiec czułem się ważny i wierzyłem w siebie.
Dlaczego tak istotny jest dla ciebie gabinet?
Gdy widziałem gabinety pisarzy albo malarzy, strasznie im zazdrościłem. Więc kiedy udało mi się więcej zarobić i mogłem sprzedać tamto mieszkanko, wziąć kredyt i kupić większe, zacząłem szukać czegoś na Powiślu, z miejscem na gabinet. Pamiętam, że wszedłem do tego mieszkania, którego ceny agencje nie chciały mi zdradzić, a dokładnie do tego pokoju, który dziś jest moim gabinetem, i zobaczyłem, że obok zwykłego okna jest drugie, balkonowe, z trzema skrzydłami, a balkon jest jakby zawieszony na jesionie, który w niego wchodzi. Była tu dobra energia. I pomyślałem: bez względu na cenę kupuję. Wprowadziłem się tu dziesięć lat temu, w wieku trzydziestu ośmiu lat, i to jest moje szczęście, może drobnomieszczańskie, ale nic na to nie poradzę.
Co było ważne, gdy urządzałeś mieszkanie?
Wiedziałem, że musi być zorganizowane tak, że jeśli przez miesiąc nie będę wychodził, to nie będę się nudził. Nie mogę zagracić go meblami, żeby mnie nie przytłaczało. I żeby kuchnia nie wyglądała jak kuchnia, tylko jak jazzowy bar z czarnym blatem, gdzie wiszą obrazy, bo ja specjalnie nie gotuję. Chodziło o to, żebym mógł zmieniać miejsca, jeden wieczór spędzać tu, drugi tam.
A sam gabinet, jaki miałeś na niego pomysł?
Chciałem mieć przestrzeń, bo kiedy piszę, to chodzę i myślę. Mam pół zdania i nie umiem inaczej go skończyć, jak w ruchu. I duże biurko, gdzie zmieszczą się słowniki polsko-czeskie, papiery. Wszystko muszę zapisać ręcznie, inaczej nie pamiętam. Mam tu kanapę do czytania książek i leżankę. Wiąże się z nią mój zwyczaj. Na stoliku obok trzymam dzienniki pisarzy. Lubię ni stąd, ni zowąd przysiąść tu, jak przechodzień we własnym gabinecie, i zajrzeć do któregoś. Jakbyś szła ulicą i wstąpiła do baru na espresso. Często od razu znajduję tam rzeczy, które mi pasują do tego, nad czym pracuję.
A tam pod biurkiem, co to?
Czerwona zasuszona rozgwiazda. Musi leżeć na podłodze po prawej stronie od wejścia, na dwóch trzecich długości pokoju, wtedy zawsze masz pieniądze. Dostałem ją od wróżki Kleopatry, mojego gościa w talk-show Polsatu, która chciała mi zapewnić powodzenie finansowe. I chociaż niby w to nie wierzę, to od kiedy mam ten morski gadżet, nie narzekam na biedę, a jedyne drobne kłopoty finansowe zdarzyły mi się, gdy Alik, pies mojej koleżanki, odgryzł rozgwieździe rożek.
Co jeszcze było ważne w tym pokoju?
Książki. Z czasem okazało się, że półek na nie jest za mało. Wiedziałem też, że muszę mieć coś ważnego na ścianach. Obraz jest dla mnie reportażem z życia malarza. Jeżeli on tworzy coś oryginalnego, czemu poświęca kilka miesięcy pracy, to dla mnie jest coś magicznego w tym, że mam kawałek jego życia w domu. Fascynuje mnie to, podnieca. To jakby mieć w łóżku kogoś, z kim chcesz uprawiać seks. Ludzie mówią, że w relacjach ważne jest spotkanie twarzą w twarz, wzajemna pomoc, solidarność, a ja do relacji międzyludzkich zaliczam też formy. Jedna to reportaż, bo jestem zwolennikiem teorii, że wymyślono go, żeby jedni ludzie rozumieli drugich. Druga – malarstwo, które też zbliża ludzi.
Jak trafił tu obraz nad kanapą, biały pokój i czarne kwiaty?
Kłącza śmierci, które usiłują wrosnąć w sielankę, jak powiedziała pewna moja koleżanka. Przyleciałem latem do Pragi i na lotnisku kupiłem czasopismo z opowiadaniami czeskich pisarzy ilustrowane obrazami malarza, który zwykle maluje pozytywne rzeczy. Ten jeden nie był optymistyczny i nie wiem dlaczego strasznie mi się spodobał. Autorem okazał się Filip Černý, brat rzeźbiarza Davida Černego, o którym pisałem w „Zrób sobie raj”. Odnalazłem go i powiedziałem, że przyszedłem kupić ten obraz. On na to, że nie jest na sprzedaż, bo jest zbyt intymny, przedstawia pokój jego i brata, gdy mieli kilkanaście lat. I zaczął mi pokazywać inne prace. Spytałem, ile bierze za podobne obrazy. Podał sumę. Ja na to, że za pokój zapłacę mu tę sumę razy dwa. – Kurczę, spłacę wszystkie alimenty – ucieszył się. I obraz jest mój.
Na drzwiach do sypialni pinezkami przyczepiasz pamiątki.
Mam nawet kopertę od Milana Kundery, w której trzymam ważne wycinki, zaadresowaną jego ręką 18 lutego 2009 roku. Przysłał mi po polsku swoją książkę „Powolność” z dedykacją i podziękowaniem za – jak się wyraził – piękny „Gottland”. To był jeden z największych szoków mojego życia, jakbym dostał order Legii Honorowej. On się z nikim nie kontaktuje. A na tej karteczce kilkuletnia Sonia, córka znajomej reporterki, napisała ręką mamy, jak chciałaby, by kończyła się któraś moja książka: „Przez otwarte okno do sklepu muzycznego wleciał mały kolorowy motyl i stęskniony usiadł na ladzie”. Nie mogłem wyrzucić. Czasem podbiegam do tej gazetki jednym susem, bo wisi tu też odmiana żeńskich końcówek po czesku, z którą wciąż mam kłopoty, rozpisana przez panią Stachovą, tłumaczkę moich książek.
Mam nieodparte wrażenie, że twój gabinet pokazuje, jak ważna jest dla ciebie forma.
Moje mieszkanie jest jak moje reportaże, zbudowane świadomie, umiem wytłumaczyć każdy element. To tak, jak mówił studentom w nowojorskim konserwatorium kompozytor Antoni Dworzak. Był fanatykiem pociągów; kiedy uczył kompozycji, prowadził ich na Grand Central Station i pokazywał lokomotywy. Gdy zachwycali się ozdobnymi elementami, przypominał: ale każda, nawet najmniejsza rzecz na parowozie czemuś służy i tak musicie komponować. Ja tak mam z pisaniem, i z mieszkaniem też.
Rozmawiała: Agnieszka Wójcińska
Zdjęcia: Michał Przeździk-Buczkowski