Jak Jan Peszek nie został dentystą

Znani i lubiani w domu

Jan Peszek

Urodzony w niedzielę. Miał być dentystą, został artystą. A miłość życia spotkał już w przedszkolu.

Jan Peszek - dzieciństwo

„Trudno mi o tym mówić, ale jeśli masz ochotę zobaczyć miejsce, w którym przyszedłeś na świat, wstąp do tego domu” – powiedziała mama, gdy byłem już dorosły. Zatrzymałem samochód w miejscowości Szreńsk. Mama, widząc, że jestem gotowy, dodała: „Z sieni skieruj się na prawo, będzie tam duży pokój, w którym po lewej stronie stoi trzydrzwiowa szafa. Trzeba ją odsunąć, bo za nią są drzwi z małą szybką. I komórka bez okna. Tam cię urodziłam”. Z ogromną tremą wszedłem. Przywitałem się z rodziną, która tam mieszkała, przedstawiłem się i powiedziałem, że jest taka nietypowa sytuacja z mojego życia i... bardzo prosiłbym o odsunięcie szafy, o ile ona nadal tam stoi. Stała. Rzeczywiście, za nią ukazały się drzwi, o których istnieniu obecni gospodarze nie mieli pojęcia.

Wszystko było tak, jak powiedziała matka: mała szybka, pajęczyny, mrok. Najmocniej pamiętam wejście do tej klitki. Mogło się w niej zmieścić niewielkie wyrko dla mamy i obok maleńkie dla mnie. To wszystko. A w tej ciemności cud narodzin. Wróciłem do samochodu i poprosiłem mamę, by jednak tam ze mną weszła. Posłuchała. Rozpłakała się. Padliśmy sobie w objęcia. „Urodziłeś się w niedzielę, dokładnie wtedy, gdy dzwony biły na sumę” – to było wszystko, co wtedy jeszcze usłyszałem.

Zacząłem rozsupływać historie rodzinne i co się okazało? Związek moich rodziców, a raczej to, w jakich okolicznościach zostałem poczęty, dotyczy Królewca, do którego mamę wywieziono na roboty. Ojciec był tam w oflagu, wychodził czasem z terenu obozu do niemieckiego dentysty, któremu pomagał w gabinecie. Tak poznał matkę. Wybuchła szalona miłość, mama zakradała się do obozu, byle tylko spotkać się z ojcem. Tak powstałem.

Rodzice pobrali się na terenie oflagu pod koniec wojny. Akt ślubu – odręczny świstek wystawiony przez francuskiego księdza – nie był później honorowany przez komunistyczne władze. Z prawnego punktu widzenia byłem więc nieślubnym dzieckiem, a mój dziadek, który najprawdopodobniej nie mógł uznać tego skandalu, zaprzągł bryczkę i nocą wywiózł moją ciężarną mamę do mrocznej klitki w Szreńsku, żeby tam, w głębokim ukryciu, mnie powiła.

Przyszedł jednak wreszcie taki dzień, w którym dziadek znów kazał zaprząc bryczkę. To był znak, że zabiera córkę i wnuka ze Szreńska do Zielunia, do domu. Moja matka jednak – osobowość szalona – postanowiła zawieźć mnie do Królewca i najpierw pokazać ojcu. To było bardzo niebezpieczne, bo trwały alianckie bombardowania. Matka schowała mnie za pazuchę, a gdy po drodze zatrzymał ją Niemiec i zapytał: „Co tam niesiesz?”, „Gęś” – odpowiedziała. Przystawił jej tylko do głowy lufę pistoletu.

Mam z tych odwiedzin zdjęcie, na którym zarośnięty ojciec trzyma mnie na rękach. Po wielu latach moja żona Teresa odczytała jego numer oflagowy wyszyty na piersiach: 13021944. Data moich urodzin! Po wojnie rodzice wzięli jeszcze jeden ślub, według prawa, czyli następne dzieci rodziły się już w formalnym związku, a dziadkowie w końcu zaakceptowali ojca.

Jak wiele par rodzice wędrowali po Polsce w poszukiwaniu szczęścia. W końcu ojciec otworzył w Andrychowie praktykę. Był wziętym dentystą, w którego ślady miałem pójść ja, pierworodny, ale życie chciało inaczej. Andrychów to moje dzieciństwo, pierwsze miłości, szczęścia, rozczarowania, duży, wygodny dom, z ogrodem i widokiem na góry, który kiedyś kupili rodzice. Rzeka, korty, basen, sale gimnastyczne, bieżnie, kuligi. Kiedyś uprawiałem, co się dało. Narty, łyżwy, sanki... Dziś się z tego cieszę, bo mięśnie mają pamięć.

Jan Peszek: "dziadek kształtował mój charakter"

Wakacje u dziadków w Zieluniu były rajem. Ogród przy domu, a w nim czarne morwy, alejki półdzikich róż i niekończący się sznur czereśniowych drzew. Dziadek zawsze wskazywał jedno drzewo i mówił: „Jak chcesz, ćwicz wolę. Możesz zjeść, ile chcesz, tych czereśni. Jednak pierwszą spróbuj dopiero, gdy nazbierasz pełen kosz”. Ponieważ dziadek strasznie mi imponował, to efekt był taki, że pracownicy jedli prosto z drzewa, a ja pamiętam tylko łaknienie, soczysty zapach owoców. Nie rozumiałem nawet do końca, co to znaczy: „ćwicz wolę”.

Dziś wiem, że tam, w Zieluniu, dziadek kształtował mój charakter. Nie zapomnę też widoku babci z książką w ręku siedzącej w bujanym fotelu z czasów, gdy dziadkowie byli jeszcze bardzo bogaci. Potem drogocenne pamiątki rozgrabiły wojska. Zostały dwa srebrne świeczniki i szafa grająca firmy Viktor z kompletem analogowych płyt z lat dwudziestych. Jednak wkrótce i one spłonęły w pożarze, ocalał tylko jeden świecznik, a także portrety pradziadków i dziadków, które wiszą u mnie w krakowskim domu. Babcia bardzo dużo czytała i kiwała się na tym fotelu, co jakiś czas sięgając ręką do słoika, coś do niego wkładając, potem wyjmując i coś tam robiąc sobie za uchem. I dalej oddawała się lekturze. Kiedyś z ciekawości nie wytrzymałem i cichutko podszedłem do tego słoika. Były w nim pijawki, które babcia przystawiała sobie za ucho. Działały leczniczo, bo ich ślina rozrzedza krew. Patrzyłem zafascynowany, jak pijąc tę krew, powoli się wydłużały i kiwały niczym kolczyki. Za prawym uchem i za lewym. Kiedy się już całkiem napiły, babcia je zdejmowała, wkładała do słoiczka, przewracała kartkę i, nie przerywając bujania, przystawiała następne. Widok irracjonalny i fascynujący.

Dzięki dziadkom zrozumiałem, że w życiu najbardziej trzeba kochać życie, po prostu. „Życie jest wspaniałe i krótkie jak przeciąg” – to słowa mojej babki. Nie zapomnę ich. Stała w drzwiach pociągu, gdy odprowadzałem ją na stację. Zamknęła drzwi, pociąg ruszył, dwa dni później umarła.

Jan Peszek: miłość na całe życie

W Andrychowie zaczęła się historia z Teresą, moją żoną. Jej ojciec był pacjentem mojego. Ja z kolei chodziłem do niej po cięte róże na imieniny ojca. Podobno jako sześciolatek powiedziałem, że ze wszystkich dziewczyn w przedszkolu najbardziej odpowiada mi Teresa i z nią się ożenię. W maturalnej klasie spojrzeliśmy na siebie po raz pierwszy jak kobieta i mężczyzna, spontanicznie. Nikt niczego nie planował... W tym roku obchodzimy 45. rocznicę ślubu.

Co takiego ma w sobie Teresa? Daje mi ogromne poczucie bezpieczeństwa i bezustannie zadziwia kulturą osobistą. Jest bardzo wyrozumiała. Nie ślepo, ale potrafi być tolerancyjna i robi to z wielkim wyczuciem. Dzięki temu jest w stanie zrozumieć rzeczy czasem trudne do zrozumienia, na przykład te, które wyczyniam, uprawiając swój zawód, jak włóczęgostwo. Potrafi rozróżnić to, co ważne, odnaleźć życiową hierarchię. Dlatego w naszym domu, a nie w teatrze szukam i znajduję prawdziwe emocje: tu mogę się naprawdę wściec, szaleć z radości, wymagać, podziwiać, kochać. Myślę, że większości rzeczy w życiu bym nie zrobił, gdyby nie Teresa. Mamy szczęście, którym możemy podzielić się także z naszymi dziećmi Marią i Błażejem. Łączy nas przyjaźń, a to jest rzadkie. Dzieci to już stare konie, a od czasu do czasu udaje nam się spędzać wspólne wakacje i co dwa lata obowiązkowe wspólne święta.

Wysłuchała:: Hanna Halek
Zdjęcia: Palicki/AKPA, archiwum prywatne Jana Peszka

reklama