Nie było chyba bardziej roztargnionej pary w Warszawie. Magdalena Zawadzka opowiada o życiu z Gustawem Holoubkiem, gotowaniu rosołu i krawacie w sosie pomidorowym.

Dzieciństwo kojarzy mi się z zapachami. Jako mała dziewczynka mieszkałam z rodzicami w Szczecinie, w niewielkim domku w jednej z najpiękniejszych dzielnic, Pogodno. A wokół – ulice wysadzane magnoliami i park z różami tuż obok.

Dom stał w ogrodzie pełnym owocowych drzew, które pielęgnował mój ojciec. Biegałam wśród nich z psem, wdrapywałam się, zbierałam jabłka. Mieliśmy też bez i jaśmin, a pod forsycją, która zwieszała się wielkim żółtym parasolem, bawiłam się w domek. Na końcu ogródka, koło jaśminu, można było przejść do sąsiednich ogródków i na łąki. Spotykałam się tam z innymi dziećmi. Wszędzie były jakieś dziury w płotach. Kiedy wszystko wokół kwitło, czułam się jak w raju.

Gdy zimą brakowało mi zapachu ogrodu, uwielbiałam wąchać perfumy mojej mamy. Zawsze używała bardzo dobrych, kupowanych od marynarzy. Pamiętam, jak raz chciałam się nimi pokropić i rozlałam na dywan. Myślałam, że uda się to zataić, ale gdy mama wróciła do domu, od razu się wszystko wydało. Nie umiem opisać tego zapachu, jednak do dzisiaj, gdy wybieram perfumy dla siebie, musi w nich być słodycz kwiatów i świeżość z lekką nutą orientalną.

Drugim zapamiętanym z dzieciństwa miejscem, także pełnym zapachów, była jasna, słoneczna kawalerka moich dziadków na warszawskim Grochowie. Uwielbiałam przesiadywać w niewielkim pokoiku, w którym mieściło się wszystko: sypialnia i salon, a za kotarą mała kuchenka. Babcia była genialną panią domu i to, co gotowała, co piekła, zawsze wychodziło wspaniałe. Takich zapachów nigdy już potem nie spotkałam. A dziadek? Dziadek był sędzią zapasów i zapamiętałam go jako wysportowanego herosa. Pachniał świeżą wodą kolońską. Nie trzymał jej w butelce, tylko w pulweryzatorze.

W dorosłym życiu miejscem dla mnie najważniejszym stało się pierwsze mieszkanie, które z wielkimi wyrzeczeniami kupiliśmy razem z moim mężem Gustawem Holoubkiem. Tuż przy Łazienkach. Budynek dostał wówczas tytuł Mister Warszawy.

Otoczenie było wspaniałe – kwiaty i stare drzewa na ulicy, park i ten szczególny zapach na wiosnę. Właściwie nie wyobrażam sobie innego niż zielony widok z okna.

Byliśmy tuż po ślubie, bardzo szczęśliwi i to mieszkanie, jak na naszą dwójkę, było wymarzone. Malutkie pokoiki z dosyć dużą loggią, na której opalaliśmy się i jedliśmy posiłki. W tym domu urodził się nasz syn Jasiek i tam spędziliśmy trzy pierwsze lata jego życia. Pamiętam między innymi nasze wspólne gotowanie rosołu. Z trzech rodzajów mięs, według specjalnego przepisu. Udał się. Trzeba było go tylko odcedzić. Ja trzymałam durszlak, a Gustaw przecedzał. Tyle że nie podstawiliśmy garnka i cały pyszny rosół trafił do zlewu, a na durszlaku zostały warzywa i mięso.

Nasze roztargnienie objawiało się zresztą nie tylko w gotowaniu. Wszystko gubiliśmy. Gustaw wymyślił, żeby zaginionych rzeczy szukać w najbardziej nieprawdopodobnych miejscach. I tak kluczyków do samochodu szukaliśmy w śmieciach albo w lodówce. Całkiem niedawno załatwiałam sprawy w urzędzie, zadowolona, że wszystko się udało, poszłam do samochodu. Chciałam wsiąść, ale nie mogłam otworzyć.

Zastanawiałam się, czy może nie wymieniłam baterii w alarmie, próbowałam na różne sposoby i nic. Wkońcu zadzwoniłam po pomoc drogową. Oni zaproponowali, że przyślą lawetę, ale poprosiłam, żeby tylko ktoś pomógł mi się dostać do samochodu. Gdy przyjechał mechanik, okazało się, że… samochód nie jest mój. Tylko kolor się zgadzał.

Potem przenieśliśmy się z Gustawem do następnego mieszkania, zupełnie innego w charakterze. Kamienicę zbudowano w 1934 roku. Jej przeszłość ma dla mnie znaczenie, bo wnętrza odbieram intuicyjnie. Wchodzę i czuję: „Tu jest dobrze”. Tak stało się i w tym przypadku, chociaż pierwsze wrażenie zupełnie takiego odczucia nie tłumaczyło. Zobaczyliśmy „kołchoz” – brudno, w każdym pokoju mieszkał ktoś inny, ruina straszna – a mimo to mieszkanie do mnie przemówiło. Od razu wiedziałam: „To tu”.

Przyjaciele załamywali ręce i mówili, że nie rozumieją. A mnie po prostu jeden z pokoi przypomniał rozmiarem, kształtem, właściwie wszystkim, kawalerkę dziadków. Na dodatek przy ścianie stała jedna z lokatorek. Pani, która miała w sobie taką dobroć jak moja babcia. To mnie przekonało. I pomimo męki remontu, nigdy nie żałowałam tamtej decyzji.

Nie wierzę w duchy, czary czy zabobony, ale uważam, że energia związana z ludźmi zostaje w miejscu, w którym żyli.

Tak jest w moim mieszkaniu. Widziałam listę pierwszych przedwojennych lokatorów – postaci, jak na owe czasy, znacznych: lekarzy, prawników. W ścianach, które w czasie drugiej wojny przeszły golgotę, pozostała ich dobra energia. Czuję, że byli tu szczęśliwi. My z Gustawem też byliśmy.

Mimo że mieszkanie jest spore i każdy miał swój pokój i kąt do pracy, domowe życie skupiało się w dużej kuchni z ogromnym stołem. Blat był niesamowicie zagracony, bo każdy się tam z czymś rozkładał. Gustaw układał pasjanse, Jasiek przychodził odrabiać lekcje, ja pisałam felietony do gazet. Czasem nie było miejsca, żeby postawić szklankę z herbatą, ale nikt nikomu nie zawadzał. Nie przeszkadzało też radio ani płyty z muzyką poważną.

Poza kuchnią Gustaw zaznaczał swoje terytorium popielniczkami pełnymi petów. Wypalał dziury w obrusach, ubraniach, a nawet meblach i podłodze. Potrafił, patrząc prosto w oczy, zapewniać mnie, że wcale nie pali, choć dym z papierosa, którego trzymał za sobą albo w tlących się spodniach, kłębił się mu nad głową.

Teraz, gdy Gustawa już nie ma, niczego w domu nie zmieniam. Uwielbiam jego pokój. Zdarza mi się siedzieć w nim po ciemku. Tutaj najlepiej mi się teraz pracuje. W tym pokoju powstała książka „Gustaw i ja”, która wyszła w ubiegłym roku.

Patrzę na szafę z jego rzeczami, gdzie stoi piękne zdjęcie Gustawa, uśmiecham się i przypominam sobie choćby szczególny talent męża do… wylewania na siebie płynów i plamienia wszystkiego, co znajdowało się w zasięgu ręki. Kiedyś w samolocie do Nowego Jorku najpierw zalał mnie lepkim sokiem pomarańczowym, a niedługo potem dobrze osłodzoną kawą z mlekiem, która dostała mi się aż do botków. Na lotnisku Kennedy’ego, gdzie witano nas z wielką pompą, zaprezentowałam się w góralskich kapciach haftowanych w parzenice.

Siebie też nie oszczędzał. Pamiętam, jak patrząc na jego ubrania, układałam specjalną listę dań: „krawat w sosie pomidorowym, mankiety w śmietanie, jasnobeżowe spodnie nadziewane wiśniowymi konfiturami”. Czasami musiał przebrać się kompletnie – od stóp do głów. Gdy mu pomagałam, mawiał: „Sam ubiera się tylko lokaj”.

Po odejściu męża coś takiego się ze mną stało, że przestałam się bać czegokolwiek. Wierzę bardzo w mojego anioła stróża i w to, że towarzyszy mu Gustaw. I obaj mnie strzegą. Mimo że pożegnałam na zawsze już wiele bliskich osób, po raz pierwszy mam wrażenie takiej opieki. Gdy otwieram drzwi domu, odchodzą wszystkie smutki i troski. Mam poczucie bezpieczeństwa i spokoju. Tutaj jest mój azyl.


Wysłuchały: Jolanta Gajda-Zadworna, Ewa Gronkiewicz
Fotografia: Henryk Jackowski/BE&W, Archiwum Magdaleny Zawadzkiej

reklama