Dlaczego tylko raz w życiu stał w kolejce, z kim biesiadował przy wódce i nóżkach? Za co lubi Zielonkę i czy w nowym apartamencie na Mokotowie rozpali ognisko? Mistrz kulinarny Robert Sowa opowiada o swoich sentymentalnych ścieżkach.
Moje pierwsze ważne miejsce na mapie życia to osiedle Kozłówek w Nowej Hucie.
Zwykłe peerelowskie bloki, drugie piętro, 48 metrów. A w nim dwa pokoje. W jednym ja z braćmi, Mariuszem i Piotrem, w drugim rodzice. Ale życie i tak toczyło się w kuchni przy stole. Jednak to nie był zwykły stół, przy którym się tylko siedziało i jadło. To był stół, na którym powstawały najpiękniejsze kreacje nowohucianek. Mój śmiech jest przekorny, bo to święta prawda. Mama była wziętą krawcową.
W tamtych czasach miała niezłą fuchę! Mieliśmy wszystko: szampon, papier toaletowy, cielęcinę, a w razie konieczności lekarstwa i darmową wizytę lekarską. Bo pani doktor też szyła u mamy. Zresztą, wszystkie panie mówiły jej to samo: „Marysiu, ty się nie ruszaj, my ci wszystko przyniesiemy! Zapisz na kartce, czego potrzebujesz. Tylko pamiętaj, kochana, jeszcze ta niebieska dla córki, żeby była na poniedziałek, dobrze?”. I mama szyła do pierwszej, drugiej w nocy. Ale dzięki temu nie mieliśmy stresów. Jedyna kolejka, w jakiej stałem, to była kolejka po karpia. Bo kierowniczka z rybnego nie szyła u mamy.
W domu ciągle się gotowało coś dobrego.
Codziennie była świeża zupa, surówka. Nie pamiętam, żeby mama używała kulinarnych skrótów i cokolwiek szykowała ze słoika albo z proszku. Tata robił za to świetne mielone. Radość gotowania i mój zawód na pewno mają źródło w tamtych czasach. Bo i moi dwaj bracia związani są blisko z kulinariami. Młodszy szefuje kelnerom w dobrym pubie. Starszy zajmuje się wprawdzie finansami, ale prywatnie świetnie gotuje.
Mama, siedząc głównie w kuchni, miała nas na oku. Kiedy szliśmy do szkoły i kiedy z niej wracaliśmy. Zerkała na nas, gdy bawiliśmy się na podwórku. Ale jak z niego znikaliśmy, to już na szczęście nie. Czasy były szalone, wolne. Bez monitoringu na osiedlu. Ganialiśmy po zdziczałych nowohuckich sadach. Zrywaliśmy jabłka, śliwki, paliliśmy ogniska, piekliśmy ziemniaki. Wciąż czuję ich smak. Wokoło, pomimo że to osiedle robotnicze, było zielono, bo Prokocim leży na obrzeżach miasta. Dziś wszędzie stoją tam domy, apartamenty i garaże. Sentymentalne ścieżki zniknęły. Szkoda.
Na szczęście inne ważne miejsce mojego dzieciństwa, wieś Posmyków koło Wadowic, niewiele się zmieniła.
Stoi tam dom rodzinny mamy. Spędzaliśmy w nim każde święta, każde wakacje. Przyznaję, że jako dzieci trochę na to psioczyliśmy, ale teraz wspomnienia wywołują wzruszenie. To przecież tam pierwszy raz zjeżdżałem z górki na sankach. To tam pierwszy raz przypiąłem narty. Wciąż czuję zapach zupy grzybowej i słyszę śnieg, który skrzypiał pod nogami, gdy szliśmy pięć kilometrów na pasterkę. To w końcu w Posmykowie, w domu z drewnianą podłogą i kaflowym piecem, słuchałem historii dziadka Józefa.
Jego wojenne opowieści – emigracja do Francji, długi i obfitujący w przygody powrót do kraju – wywoływały we mnie wiele emocji. Dziadek był radosnym, pełnym werwy człowiekiem. Pamiętam, że jeszcze w 1989, gdy był już staruszkiem, a ja dorosłym człowiekiem, spotykaliśmy się od czasu do czasu przy nóżkach w galarecie i kieliszku wódki. Świetnie się bawiliśmy. Dziś odwiedzam go na cmentarzu w Posmykowie.
Osiadłem z rodziną w podwarszawskiej Zielonce. Lubię to miejsce.
Duży ogród, wygodny dom. Mieszkamy tam razem z teściami. Sądziliśmy z żoną, że i córce, i nam dobrze się będzie żyło w wielopokoleniowej rodzinie. I tak jest. Mam swój pokój wypełniony książkami, głównie kulinarnymi. W niektórych fajny jest tylko jeden przepis, ale i tak je trzymam. Z sentymentem patrzę na „Betlejemkę”. To taka trochę szopa, trochę stajnia. Stoi w niej samochód. Zawsze jeździłem dużymi autami, które nie mieściły się w żadnym garażu. I kiedyś poprosiłem górali, żeby mi zbudowali coś w rodzaju szałasu.
W trakcie roboty teść chciał się pochwalić i zagadał do mężczyzn pracujących na dachu: „A wiecie panowie, że mój zięć to też góral?”, zawołał. „Tak? A kajsik on mieskał?”, padło zaciekawione pytanie. „A w Krakowie!”. Tak się śmiali, że jeden omal nie spadł z dachu. „A toz on nizinny góral, psysywany!”, kpili. Lubię tę moją Zielonkę. Mam zaprzyjaźnione sklepy, gdzie codziennie biegam po maślankę. Specjalnie dla mnie ją sprowadzają! Mam dobrze zaopatrzony bazarek, gdzie kupuję warzywa, a jak coś jest nie tak ze świeżością, to do mnie mrugają, żeby wybrać inną rzecz.
Trudno mi będzie wyprowadzić się na Mokotów, choć tę dzielnicę Warszawy kocham najbardziej.
Za chwilę zacznę nowy etap, a wszystko dlatego, że moje życie biegnie szalonym tempem. Mam mnóstwo pracy, prowadzę kilka firm. Dojazdy zabierają za dużo czasu. No i Madzia, moja 16-letnia córka, zaraz zacznie prowadzić bardziej intensywne życie towarzyskie.
Dlatego wybrałem apartamentowiec otoczony parkiem. W parku jezioro, kaczki, cisza. Wszędzie blisko. Niemal pod nosem będzie moja restauracja. A w mieszkaniu nareszcie kominek na drewno, bo paradoksalnie, w Zielonce go nie mam. Znajomi już mówią: „Robert, szykuj kiełbasę, a my strugamy patyki!”
Wysłuchała: Sonia Ross
Fotografie: Paweł Pawłowski/PAP, archiwum Roberta Sowy
reklama