Krzysztof Krawczyk: „Nie mam pałacu, ale do szczęścia nie brakuje mi niczego”.

reklama

Urodziłem się w Katowicach. Ale nie zagrzaliśmy tam miejsca z rodzicami, bo nasze mieszkanie upatrzył sobie ubek.

Wpadł z kolegami. Przystawili ojcu pistolet do głowy, podsunęli kartkę papieru i kazali się zrzec praw do niego. Nie miał wyjścia: podpisał. Na drugi dzień musieliśmy się wynieść. Do Białegostoku, gdzie tata, aktor, dostał etat w Teatrze Miejskim. Nie zdążyłem dobrze poznać tego miasta, bo za chwilę musieliśmy się przenosić do Poznania. Z dzieciństwa zapamiętałem taką scenę: na stacji stoi pociąg towarowy, do którego tata wraz z kolegami próbuje wepchnąć kredensy i pianino, a my wchodzimy przez okno i ledwo oddychamy, taki jest ścisk. Prawdziwy koszmar.

Nasze poznańskie mieszkanie znajdowało się naprzeciwko kina. Polubiłem je. Tata, jako aktor, miał zniżkę na bilety i często chodziliśmy na filmy – a była to jedna z niewielu rozrywek, telewizji jeszcze wtedy nie mieliśmy. Po drugie, tuż obok był bazarek, gdzie ze straganów podkradałem słodycze. Po trzecie mój pokój działał na wyobraźnię. Spałem od ulicy, którą jeździły tramwaje. Kiedy wieczorem leżałem w ciemności, dzięki nim na suficie tworzył się teatr cieni. Dla mnie to byli rycerze w zbrojach, zwierzęta, duchy, okręty...

Z Poznania trafiliśmy do Łodzi do dużego mieszkanie, ale kuchnię i łazienkę dzieliliśmy z inną rodziną. Ciągle darliśmy koty. Za to sublokator, młody lekarz, miał do mnie słabość. Przynosił cukierki. Mój tata zdejmował mu buty i spodnie, a potem układał w łóżku, kiedy wracał na rauszu. Łódzkie mieszkanie z kolei upatrzył sobie poseł. I wykwaterowali nas do bloku.

Łódź to był czas pierwszych koncertów. Najpierw solowych, a potem z Trubadurami. Zarobiłem wtedy niezłe pieniądze, głównie w NRD. Zamarzył mi się więc kawałek kapitalizmu w komunie.

I wymyśliłem sobie, że zbuduję w Szklarskiej Porębie prywatny pensjonat. Przytulne pokoje, wielki kominek. „Kiedyś przestanę się włóczyć po estradach”, myślałem. „Wtedy tu osiądę i będę śpiewał gościom rosyjskie romanse”. Ale to nie było takie proste. Zezwolenie na budowę dostałem. Ale już do prowadzenia własnej restauracji musiałem mieć uprawnienia gospodnika. Żeby je zdobyć, trzeba było należeć do Zrzeszenia Rzemieślników. Zdałem więc egzamin przed specjalną komisją – w części praktycznej zrobiłem strogonowa z kluseczkami i upiekłem tort czekoladowy. Akurat w Jeleniogórskiem koncertował mój przyjaciel, Zenek Laskowik.

Chciałem się przed nim pochwalić. Zaprosiłem go więc na budowę i pokazywałem: tu będzie sauna, tam basen, tu gabinet kosmetyczny, a jeszcze dalej zbuduję wyciąg narciarski. Zenek słuchał i patrzył z coraz większym zainteresowaniem i podziwem, po czym pokręcił głową i powiedział: szalony krawiec!

Kiedy tuż przed stanem wojennym wyjechałem do Ameryki, nie tylko śpiewałem w klubach. Pracowałem też jako robotnik budowlany.

Kiedyś siostry z polskiego zakonu zażyczyły sobie drewnianego dachu nad werandą. Ale tuż obok werandy stały organy. Zacząłem grać i śpiewać. Najpierw zwykłe piosenki, a potem pieśni kościelne. W końcu, kiedy wianuszek sióstr był już niczym wojskowy kordon, przełożona klasnęła w ręce i zawołała: „Niech pan zostanie naszym organistą! Płacimy dziesięć dolarów za mszę!”. Podziękowałem, nie skorzystałem.

W klubach i na budowach zarabiałem więcej. Kiedy wróciłem po latach do Polski, z różnych względów, byłem jednak spłukany. Z drugą żoną, Ewą, tułaliśmy się po wynajętych kątach. Pomieszkiwaliśmy u teściowej, znajomych, u mojego przyjaciela i wieloletniego menadżera, Andrzeja Kosmali. Zawsze przekonywał Ewę: „Nie uda ci się zatrzymać Krawczyka dłużej w jednym miejscu. To urodzony włóczykij”. Bo żona wzięła sobie za punkt honoru stworzenie nam prawdziwego domu. I tak się stało, choć nie od razu.

Od piętnastu lat mieszkamy na wsi, w Grotnikach koło Łodzi. Ale gdyby nie ówczesny właściciel domu, pewien muzyk, nic by z tego nie było. Wybudował dom dla syna, ale syn miał inne plany, więc postanowił działkę sprzedać. Mój przyjaciel zaproponował, żebyśmy ją obejrzeli. „Krzysiu, pojedźmy tam. Dom jest na skraju lasu, ma piękny kominek. Może się wam spodoba?”. Ociągałem się, bo byłem bez grosza.

W końcu pojechaliśmy. I zauroczyliśmy się. Głównie kominkiem i brzozowym laskiem, na który dziś patrzę, wychodząc na taras przy naszej sypialni. Okazało się, że właściel domu bardzo lubił moje piosenki i bardzo się ucieszył, że chcę w Grotnikach zamieszkać. „Niech pan da, ile może”– stwierdził. „Resztę poproszę w ratach, w miarę przypływu gotówki”. Mogłem dać, na dzisiejsze pieniądze, piętnaście tysięcy. Za dom, który teraz wart jest milion. I kto powiedział, że Bóg nie stawia na naszej drodze aniołów?

Co niektórzy, jak mnie odwiedzają, dziwią się, że artysta może żyć tak skromnie. – Myślałem, że mieszkacie w pałacu, a tu taki sobie domek – skomentował jeden z dziennikarzy. Zdziwiłem się: – Po co nam pałac? Jesteśmy szczęśliwi. Ale początki wcale nie były proste.

Nie mieliśmy niczego. Prawie niczego, nie licząc radzieckiego kolorowego telewizora marki Rubin.

Brakowało nam garnków, firanek, krzeseł. No i łóżka. Spaliśmy na materacu. A pierwszą jajecznicę usmażyliśmy na kominku, trzymając patelnię nad ogniem. Tyle że patelnia też nie była nasza, ale robotników, którzy wykańczali dom. Ewa prała mi koszule w zlewie. Jak zagrałem pierwszy koncert, to kupiliśmy żelazko. Prasowaliśmy na taborecie. Potem przyszła kolej na filiżanki do kawy. I jakoś poszło. Z czasem rozbudowałem dom o większą kuchnię, pokój gościnny, łazienkę. Miałem taki przypływ energii i byłem tak szczęśliwy, że mógłbym pracować od rana do wieczora. Tylko o jedno się bałem: że za oknem wyrośnie inny dom i zasłoni widok na las.

Poszedłem więc do właściciela i poprosiłem, żeby na raty sprzedał mi ziemię przylegającą do naszej posesji. Zgodził się. Miał wesele w rodzinie i potrzebował kasy. Dziś on dalej uprawia tę ziemię. A ja mam pewność, że nikt się tu nie pobuduje. Teraz do życia nie brakuje nam niczego. Wychodzę rano na taras. Śpiewają ptaki, żaby kumkają. Patrzę na brzozy i sad i mówię do żony: „Ewuniu, nie wierzę, że to wszystko nasze”. I wydaje mi się, że gram w amerykańskim filmie z happy endem.


Wysłuchała: Sonia Ross
Fotografie: Kapif, Archiwum domowe K. Krawczyka
Więcej opowieści Krzysztofa Krawczyka przeczytacie w jego książce „Życie jak wino”.