Jaka jestem na co dzień? Myślę, że dalej taka jak przed laty. Że nic się absolutnie nie zmieniłam, choć od ponad 20 lat prowadzę wielkie wydarzenie muzyczne, jakim jest Wielkanocny Festiwal Ludwiga van Beethovena.
Co roku sprowadzam do Polski wybitnych artystów i orkiestry, dostarczając, mam nadzieję, wielu wzruszeń melomanom. Ale w Krakowie można mnie zobaczyć, jak chodzę po zakupy z koszykiem, w domu zaś chętnie sprzątam, bo z natury jestem pedantką. Lubię, jak wszystko jest poukładane i zrobione na czas. Szczęśliwie mam bardzo dobrych współpracowników, z którymi od dawna działam. To coś niezwykłego, ogromnie się przywiązuję do ludzi. Jestem bardzo sentymentalna. Mój mąż zresztą też, tylko tego nie okazuje.
Nietypowa broń: organy
Ktoś zapytał, dlaczego nie zmieniliśmy adresu na Nowy Jork, Tokio czy Zurych. Rzeczywiście, patrząc na wszystkie nagrody mojego męża, w tym ponad 40 doktoratów honoris causa, moglibyśmy zamieszkać gdziekolwiek na świecie. W Niemczech Krzysztof Penderecki ma wszędzie otwarte drzwi, a sale koncertowe zapełniają się do ostatniego miejsca, kiedy grana jest jego muzyka. Ale on zawsze uważał, że dla artysty ważne jest to miejsce, gdzie są jego korzenie. Bardzo lubi wracać do naszego domu w Krakowie na Woli Justowskiej. Pamiętam, że pod koniec 1966 roku znalazł tam parcelę dzięki przyjacielowi. Prowadziła do niej tylko bita droga, nieopodal stał XVI-wieczny, drewniany kościółek… Urocze miejsce. Trzeba było załatwić cegłę i materiały budowlane. W tamtych czasach metraż nie mógł przekroczyć 150 metrów kwadratowych. Aby ominąć ten zakaz, Krzysztof złożył dokumenty, że musi mieć w domu organy. Oczywiście nigdy ich nie kupił, bo niezbyt lubił ten instrument. Przez lata za to kupował stare meble i zegary. W pracowni konserwatorskiej na Wawelu zamówiliśmy drewnianą stolarkę. Stół, przy którym jadamy, jest kopią tego z Wawelu. To nasze miejsce na ziemi. Dwór w Lusławicach nabyliśmy później. Był tam pierwszy zbór ariański, na terenie parku znajduje się grób Fausta Socyna, później malował tam Jacek Malczewski. Krzysztof w Lusławicach założył ogromne arboretum, liczące 1800 gatunków drzew. Vis-à- -vis od czterech lat działa też Europejskie Centrum Muzyki Krzysztofa Pendereckiego dla młodych artystów muzyków. Otworzyła je między innymi wielka skrzypaczka Anne-Sophie Mutter ze swoimi stypendystami.
Spotkanie z księżną
Ale naprawdę przenosimy się non stop. Podróżujemy… Pamiętam konkurs muzyczny w księstwie Monako w 1967 roku, mąż był jurorem. Poznaliśmy tam księżną Grace Kelly i księcia Rainiera, którzy uczestniczyli we wszystkich uroczystych spotkaniach. Jeździliśmy po świecie bez lęku – pierwszy raz wybraliśmy się do Izraela w 1974 roku z wizą na kartce papieru wydaną w Wiedniu. Potem mąż został wezwany do KC, by wytłumaczyć się z tej podróży. Pamiętam, co powiedział po powrocie: „Nikt mi nie będzie nic dyktował, najwyżej wyemigrujemy”. Nigdy niczego się nie bał, ma czystą kartę. Bardzo wierzyliśmy w ruch Solidarności, w początek demokracji. Mąż napisał utwór na odsłonięcie pomnika Poległych Stoczniowców w Gdańsku. Nie zapomnę, jak przez głośniki słychać było jego „Lacrimosę”. Padał śnieg, a pod pomnikiem zgromadziło się około półtora miliona ludzi…
Miłość, którą połączyła muzyka
Właściwie połączyła nas muzyka. Mój ojciec był prawnikiem i muzykiem. Ale w powojennym ustroju nie chciał pracować jako prawnik, został profesorem akademii muzycznej i koncertmistrzem sekcji wiolonczel w orkiestrze Filharmonii Krakowskiej. I tam poznałam przyszłego męża. Bardzo mi zaimponował swoimi wczesnymi kompozycjami, ale nigdy nie sądziłam, że wyjdę za mąż w wieku 19 lat. Pobraliśmy się tak wcześnie, bo Krzysztof dostał w Essen pierwszą w swoim życiu profesurę. Nie chciałam, żeby stracił życiową szansę. Już wtedy był wielką indywidualnością nie tylko w muzyce, również w stylu bycia. Nosił fioletowy sweter, zielone spodnie i czerwone skarpetki, czym zwracał na siebie uwagę. Nie zapomnę, co teść powiedział mi przed ślubem: „Droga Elżbieto, nie wiem, jak długo mój syn z tobą będzie, ale chciałbym, żebyś wyrzuciła z szafy jeden jego garnitur przypominający mi obicie na kanapę”. Dziś z takich materiałów szyje się modne garnitury, wówczas to było ekstrawaganckie.
Nie recenzuję twórczości Krzysztofa. Uważam, że jest to najgorsza rzecz, kiedy żona wtrąca się do pracy męża. Czasami mówię, że coś mi się nie podoba, bywa, że po wykonaniu utworu mamy ostrą dyskusję. Gdybyśmy mówili, że wszystko jest cudowne, to nie przeżylibyśmy razem 51 lat, bo życie stałoby się śmiertelnie nudne. Mężowi rzadko do komponowania potrzebny jest instrument. Może to robić w samolocie, pociągu, wszędzie. Dziś woli jednak pracować w domu. Siada i pisze przy dużym stole w największym pokoju. Złoszczę się, bo tu wisi marynarka, tam leży książka… Jego pokój jest zastawiony książkami, ale nie wolno mi nic przestawiać. Okropnie się wtedy denerwuję. Nie narzekam, broń Boże, ale życie z artystą, który od rana do wieczora pracuje i żyje w swoim świecie, nie jest proste. Mąż w domu jest dyktatorem, ale nauczyłam się kompromisu. Zaakceptowałam ten świat, choć myślę, że nie każdy by to potrafił. Tak naprawdę jest ciepłym, dowcipnym i niezwykle ciekawym człowiekiem.
Żony kompozytorów
Pyta pani, która z żon kompozytorów byłaby mi najbliższa. Myślę, że żona Straussa, ponieważ starała się kontrolować jego pracę i terminy. Krzysztof jest bardzo poukładany i odpowiedzialny. Ma jednak chwile, zwłaszcza na wiosnę, kiedy przyroda staje się dla niego ważniejsza od tego, że ma napisać jeszcze kilka nut na papierze. Wtedy włączam się i mówię: „Tego, co masz zrobić dziś, nie przekładaj na jutro”. Przyzwyczaił się, że zawsze organizowałam mu życie, wiedziałam, gdzie i kiedy ma koncerty. Od lat prowadzę jego sekretariat. Zawsze jednak starałam się znaleźć dla siebie coś, co mnie interesuje. Pomyślałam, że chętnie zajęłabym się muzyką od strony organizacyjnej, zwłaszcza że dzięki mężowi mogłam dotrzeć do najwybitniejszych artystów. Wielu z nich było naszymi przyjaciółmi, wśród nich tak wielcy jak Szostakowicz, Weinberg, Rubinstein, Rostropowicz…
W 1991 roku wspólnie z naszym przyjacielem założyłam jedną z pierwszych prywatnych agencji artystycznych Heritage Promotion of Music and Art. W tym samym czasie pojechałam z mężem do Portoryko, gdzie zaproponowano mu prowadzenie Festiwalu Pabla Casalsa w San Juan. Zgodził się, ale poprosił mnie o pomoc. Mąż był odpowiedzialny za program, a ja angażowałam artystów i orkiestry. Dziesięć lat tej pracy dało mi cenne doświadczenie, które wykorzystałam, powołując festiwal beethovenowski i Stowarzyszenie im. Ludwiga van Beethovena. Jeszcze nie milkną echa ostatnich koncertów, a już myślę o następnych. Rok przyszły to stulecie niepodległości naszego kraju i urodzin Bernsteina, którego miałam szczęście poznać, rocznice Janáčka, Gershwina, ale też 85. urodziny mojego męża. Będzie to wielkie wyzwanie dla stowarzyszenia i dla mnie. Ale jak mówił Arystoteles – istotą muzyki jest sprawiać radość. A ona stała się moim drugim życiem.
ELŻBIETA PENDERECKA studiowała fizykę na Uniwersytecie Jagiellońskim, ale poświęciła się muzyce, nie tylko komponowanej przez męża. Od ponad 20 lat organizuje Wielkanocny Festiwal Ludwiga van Beethovena, jest promotorką muzyki klasycznej w świecie, inicjatorką konkursów muzycznych. Zdobyła wiele nagród, w tym m.in. Paszport Polityki w kategorii kreator kultury.
Rozmawiała: Elżbieta Pawełek
Zdjęcia: Bruno Fidrych/ Plasterstudio, archiwum prywatne