Kto zjeżdżał po linie z wieży, dlaczego pan Andrzej zjadł kwiatki bzu, a pani Małgorzata biegała na pokazy mody umazana farbami? W rodzinie Bliklów nie wszystko kręci się wokół pączków.
Małgorzata Blikle: Ktoś mnie kiedyś zapytał, co jest najważniejsze w życiu. Odpowiedziałam, że najważniejsze to żyć interesująco, twórczo, spełniać się. Mam wielkie szczęście, bo w moim przypadku tak właśnie było. Ale dziś dodałabym, że bardzo ważny jest dom. Nie chodzi wyłącznie o dach nad głową, ale o miejsce, gdzie spotyka się cała rodzina.
Andrzej Blikle: W naszym domu jest dużo przestrzeni, bo lubimy z żoną wnętrza pustawe. Dużo tu światła i białych ścian. Ale jeśli miałbym coś wybrać, to raczej antyk mieszczański niż pałacowy. Mamy tutaj parę mebli z początku XX wieku. Kupowaliśmy je na Wolumenie. Uzbierało się też trochę zabytkowych pamiątek po rodzinie Bliklów.
Małgorzata: Gdybym jednak wiedziała, że tyle pracy pochłonie urządzenie tego domu, wybrałabym mieszkanie w bloku (śmiech). W latach 70. miasto prowadziło akcję ratowania zabytkowych domów na oficerskim Żoliborzu i sprzedawało je po okazyjnych cenach. Choć to była ruina, przez dziury w dachu lała się woda…
Andrzej: Dom zabrał nam sporo życia, bo najpierw trzeba było wyprowadzić z niego lokatorów, a potem go wyremontować. To były czasy, kiedy po cegłę klinkierową jeździło się pod Jelenią Górę, po gwoździe pięciocalowe do kowala, który robił je ręcznie. Żona, z zawodu malarka, przejęła nadzór budowlany. Wstawała o czwartej rano, żeby złapać wywrotki wiozące cement lub wyrwać skądś rury c.o. Przez 14 lat żyliśmy przyszłością i marzeniami. Zamieszkaliśmy tutaj dopiero w 1991 roku.
Małgorzata: Pasjonowało mnie budownictwo. Nie naruszając fasady i ścian zewnętrznych, wyburzyłam większość ścian działowych. Dobudowałam wieżę przypominającą fortecę, w której zamieszkał nasz syn Łukasz, ale sprytnie wymykał się z niej, zjeżdżając po linie. Na strychu urządziłam pracownię, gdzie projektuję i trzymam swoje płótna oraz rysunki. Mężowi zaś w udziale przypadł osobny gabinet.
Andrzej: Wreszcie mogłem urządzić biuro, tak jak zawsze chciałem. Marzyłem o dużym stole do pracy. Kupiłem go w IKEA na kontrakcie profesorskim w Danii, do tego biurko pod komputer i białą tablicę na ścianę. Wszystko załadowałem na dach małej toyoty corolli i przyjechałem.
Małgorzata: Gabinet męża to święte miejsce w domu, przygotowuje się w nim do wykładów, pisze książki. Właśnie wydał „Doktrynę jakości”. Jest ekspertem od zarządzania i wybitnym matematykiem. Już na studiach krążyła o nim legenda, że w harmonogramie zajęć wyznaczał sobie czas na randki.
Andrzej: Umawiałem się na nie wyłącznie w weekendy. Matematyka pociągała mnie równie mocno jak dziewczyny. Uznałem, że moja żona powinna mieć wykształcenie plastyczne, bo sprawy estetyki są dla mnie bardzo ważne.
Małgorzata: Nie brałam jego zalotów serio, aż do momentu, kiedy na pewnym przyjęciu z poświęceniem zjadł dla mnie kwiatki bzu. Studiowałam na ASP i pracowałam jako modelka w Modzie Polskiej. Umorusana farbami po zajęciach biegałam na pokazy mody.
Andrzej: Na początku mieliśmy pokój z aneksem kuchennym, dopiero potem większe mieszkanie spółdzielcze. Małgosia była ambitna. Kiedy skończyła z modą, pracowała jako scenograf w Telewizji Polskiej. Nie chciała korzystać z pomocy mojego ojca, Jerzego Bliklego, który prowadził znaną cukiernię na Nowym Świecie.
Małgorzata: Kiedy weszłam do rodziny Bliklów, przyglądałam się jej z zaciekawieniem. Teść był znanym przedsiębiorcą i miłośnikiem sztuki. Czasem stawał z pracownikami w fartuchu i pokazywał, jak wałkować ciasto. Miał silną osobowość, a do tego konserwatywne podejście do życia. Uważał, że żona powinna siedzieć w domu, więc często się z nim nie zgadzałam. Ale miał wielkie serce. Działał pro publico bono, czym zaraził mojego męża. Miałam też nadzwyczajną teściową, Anielę Bliklową. Jestem jej wdzięczna, że tak wspaniale wychowała syna.
Andrzej: Ale niewiele brakowało, a nie byłoby mnie na świecie. Urodziłem się dzień po dywanowym nalocie na Warszawę, we wrześniu 1939. Stolica się jeszcze broniła. Mama rodziła mnie na Nowym Świecie, na biurku mojego ojca, który był na froncie wschodnim. W tym czasie dziadek, ze strony mamy, pełnił dyżur na dachu i zrzucał bomby zapalające za pomocą miotły.
Małgorzata: Po wojnie ze słynnej kawiarni przy Nowym Świecie, gdzie za pierwszego pryncypała, Antoniego Bliklego, na pączki i kawę przychodziła elita artystyczna stolicy, w tym aktorzy Juliusz Osterwa i Bolesław Leszczyński, malarze Fałat i Chełmoński, pisarze Reymont i Boy-Żeleński, zostały jedynie ruiny.
Andrzej: Interes znów ruszył dzięki dwóm beczkom z konfiturą i ciastem piernikowym, które jakimś cudem udało się wydobyć spod gruzów. Mama te konfitury przesmażyła i upiekła pierniki. Tata zaś zmontował wózek z dyszlem, na którym je woziliśmy i to był nasz pierwszy handel. Jeszcze gdzieś kupił proszek do prania, a ja na tym wszystkim siedziałem. Ojciec cukiernię utrzymał, co w czasach wczesnego komunizmu było heroicznym wyczynem. Mówił, że jak mu ją odbiorą, to trudno, ale z własnej woli nie odda. Był aresztowany pod zarzutem nabycia w sklepie 15 jaj przeznaczonych dla… ludności. Kiedy zdałem maturę w 1955, powiedział: „Słuchaj, firma może upaść, więc musisz mieć swój zawód. Poprowadzisz ją, jak wróci niepodległość, ale zrób uprawnienia”. Czeladnika więc zrobiłem zaraz po habilitacji, a mistrza cukiernictwa po profesurze nadzwyczajnej (śmiech).
Małgorzata: Kiedy nastała nowa Polska, na Nowym Świecie pojawiły się piękne sklepy, przy których cukiernia Bliklów wyglądała dość ubogo. Andrzej postanowił rozwinąć firmę i wziął bezpłatny urlop w Polskiej Akademii Nauk, gdzie był dyrektorem naukowym. Sądził, że rozkręci interes w kilka miesięcy, a zajęło mu to 20 lat.
Andrzej: Mieliśmy wtedy tylko cukiernię na Nowym Świecie. A doprowadziłem do powstania piętnastu lokali w Warszawie. Przeżywałem drugą młodość, bo uczyłem się czegoś nowego. Małgosia zrezygnowała ze swoich pasji malarskich i zajęła się w firmie wystrojem wnętrz i gastronomią, do czego miała zdolności.
Małgorzata: Dziwi mnie, że ludzie utożsamiają nas z pączkami, przecież mamy duży asortyment wypieków słodkich, a także czekoladki, lody, wyroby garmażeryjne. Dbamy o jakość, nazwisko Blikle zobowiązuje do solidności.
Andrzej: Opowiadał mi ojciec, jak po wojnie pan Wedel uruchamiał swoją fabrykę. Wystarczył jeden telefon i do fabryki szły pociągi z surowcem. Skoro pan Wedel zamówił, to znaczy, że zapłaci. Dziś już tego nie ma. Mam to szczęście, że nasz syn Łukasz, z wykształcenia prawnik, odnalazł się w słodkim biznesie. Obaj jesteśmy w radzie nadzorczej, a Łukasz jest jej przewodniczącym. Niezwykłe jest to, że firma utrzymała się przez 145 lat i działa w niej już piąte pokolenie Bliklów. To cud.
Wysłuchała: Elżbieta Pawełek
Zdjęcia: Darek Majewski/FORUM, archiwum prywatne
reklama