Gienek Loska
„Ognisko, grill, noc. Zaczynam grać, schodzi się cała wieś. Nie ma straży miejskiej, a nawet gdyby była, to pewnie przyjechałaby pojeść kiełbaski”. O tęsknotach za Polesiem, babcią Walentyną i pieczoną babką ziemniaczaną opowiada Gienek Loska.
Gienek Loska - kawałek Polesia na Saskiej Kępie
Siedzę przed budynkiem i widzę strzelające aż do nieba konary zabytkowych warszawskich topoli. Pąki, które co wiosnę rozwijają się, wabiąc całe tabuny ptactwa umilającego mi najcenniejsze w życiu przedpołudnie spędzone przy kawie na Saskiej Kępie. A wszystko to obok przedwojennej warszawskiej, ostrzelanej w czasie wojny, kamienicy, w której się zadomowiłem. Ten bardzo długi opis opowiada o miejscu-domu, do którego po latach zawędrowałem. A moja włóczęga była długa. Czego po drodze szukałem? Czasem samego siebie, czasem swojego miejsca. Czy zostanę tu, w Warszawie? Mam szczerą nadzieję, że tak, bo wreszcie czuję, że osiadłem.
Na Saskiej Kępie znalazłem ułamek swojego kochanego Polesia, gdzie spędziłem dzieciństwo. Wczoraj na wiślanym rozlewisku wręcz ciarki mnie przeszły – połamane wielkie drzewa, wystające z wody konary i małe drzewka próbujące wyrosnąć na tym pobielałym, jakby posypanym kredą, krajobrazie. Takie było moje Polesie. Tam się wszystko zaczęło. Tam się urodziłem i zbudowałem swój światopogląd. Wciąż odnajduję w sobie smaki dzieciństwa, kiedy wszystko było proste i łatwe, wiedziało się, kto i co zrobi, kiedy i co się wydarzy. Gdy białoruskie kobiety śpiewały z byle okazji, tylko po to, żeby pośpiewać. Cały czas jest we mnie jakaś część tego małego Gieny, który potrzebuje porządku w życiu, powiedzenia sobie lub usłyszenia od innych: „Chłopie, ty jesteś tu i rób tak i tak”.
Jednym ze skarbów Polesia, które ze sobą niosę, jest umiejętność błyskawicznego przystosowania się do rzeczywistości. Jak moi, rzucani przez los, dziadkowie i rodzice. Oni też potrafili szybko, bez strat w ludziach i pieniądzach, dopasować się do nowych warunków. Bo Polesie to miks przeróżnych narodowości i kraina historycznych wędrówek. Mieszkali tam Rosjanie, Austriacy, Niemcy, Polacy, Litwini. Jedni przyjeżdżali i zostawali, reszta, jeśli chciała, szła dalej. Do dziś są szwedzkie i francuskie wsie, dużo miejsc, w których ludzie rozmawiają ze sobą z silnym niemieckim akcentem i mówią, jak w Polsce na Śląsku, „rychtyg”.
Gienek Loska - dzieciństwo
Nasz rodzinny Biełoziersk pod Berezą Kartuską zbudowano z powodu elektrowni wodnej – najpierw powstało miasteczko, potem fabryka podzespołów dla hydroelektrowni. Tato Aleksander, czyli Sasza, przyjechał tam do pracy po ukończeniu szkoły w Drohiczynie Poleskim, mama Ludmiła, czyli Luda, przyjechała ze wsi Lipniki, by się uczyć. W Biełoziersku spotkali się i zakochali. Śmieję się, że udział w miłości miał trochę także motocykl „iż”, który tata kupił za dewizy przysłane przez dziadka z Kanady i którym ostatecznie zawiózł mamę sprzed szkoły prosto do swojego domu.
Teraz, z daleka, widzę, w jakim dobrym domu się wychowałem. Dlaczego? Bo miał swój rytm, taki, jaki każdy dom powinien mieć. Zawsze czekaliśmy z obiadem na tatę, który wracał z pracy około 17.30, i wspólnie siadaliśmy do stołu. Hierarchia przez lata była taka sama: tata, lodówka, starszy braciak Paweł i oddana nam wszystkim kochana mama. Z byle okazji pojawiał się śledź pod pierzynką i sałatka jarzynowa. Wszystko robiła sama, żadnych puszek. Już miesiąc przed świętami przygotowywało się zapasy, jak w jakimś prasłowiańskim świecie. Do dziś tęsknię do pieczonej w piecu i polanej skwarkami babki ziemniaczanej (cebulka w środku musi być koniecznie tarta!).
Do tego kefir albo zsiadłe mleko. Czego więcej człowiekowi potrzeba? Do szkoły budził nas budzik, potem albo ja dobudzałem braciaka, albo on mnie i szliśmy razem. Później Paweł zaczął urywać się z lekcji wcześniej, a to z powodu palenia. W końcu amatorem tytoniu zostałem też ja. Rodzice wiedzieli, że popalam, ale jakoś, szczególnie mama, to tolerowali. Walczę, niestety, z nałogiem do dziś.
Do domu babci zjeżdżała się cała rodzina, pożyczaliśmy konia i furmankę i dalej – na podarowane przez państwo działki, żeby przerywać buraki, zebrać ziemniaki, marchewki czy słomę dla krowy. Zawsze siedziałem na górze takiej furmanki i parokrotnie wywróciła się razem ze mną. Babcia Walentyna nie była klasyczną babcią, nie robiła powideł na zimę i skarpet na drutach. Miała raczej smykałkę do kontaktów z ludźmi. Pilnowała także pogańskich obrządków i co roku w czasie Wielkiej Nocy wypędzała zimę. Pamiętam, jak wieczorem siadały z mamą i naradzały się w tej sprawie. Potem babcia wstawała o świcie, zamiatała sień, otwierała drzwi na całą szerokość, wymiatała śmieci na zewnątrz, symbolicznie każąc w ten sposób zimie już odejść, i po tych nocnych porządkach kładła się z powrotem spać. Odmawiała także zgłaz, czyli ściągała z ludzi i domów złe uroki. Każda gospodyni to wtedy robiła, ale pamiętam, że taka babcia-gadanka, czyli szeptucha, była u nas tylko jedna. Znała niemiecki, ukraiński, poleski, białoruski i polski. Zmarła po 10 latach leżenia w łóżku z powodu wylewu. Gdy widzieliśmy się po raz ostatni, mama przedstawiła mnie jej na nowo: „Gienek, z Polszy pryjichał”. Babcia spojrzała na mnie i zaśpiewała: „Jeszcze Polska nie zginęła, ale umrzeć musi. Jak cholera nas nie weźmie, bolszewik udusi”.
Gienek Loska i muzyka
Gdy kończyłem szkołę, wiedziałem już, dokąd pójdę, brałem lekcje muzyki, byłem zaawansowanym gitarzystą. Słoń na ucho mi nie nadepnął, więc przyjęli mnie do szkoły w Grodnie. A że byłem żądny sławy, rock and rolla i sukcesu, najpierw z kolegą sforsowałem Bug i trafiłem do Augustowa, a wkrótce zamieszkałem w Białymstoku, który wydawał mi się wtedy metropolią. Do dziś zresztą jest dla mnie prawdziwą perełką Podlasia. Któregoś dnia nasz kumpel z Motion Trio, Marcin Gałażyn, który właśnie skończył białostocką szkołę, powiedział: „Jedźcie chłopaki ze mną, co będziecie w tej dziurze siedzieć”. I pojechaliśmy do Krakowa. Byłem szczęśliwy: pierwsze granie na ulicy, fura szmalcu, żyć, nie umierać. Wtedy nie szukałem domu. Mieszkałem, gdzie popadło. Dopiero pod koniec lat 90. zaczęło się to zmieniać. Miałem już dziewczynę, brakowało mi tylko M-1 i cinquecento. Chciałem się usamodzielnić. Potem jednak zaczął się mój życiowy kalejdoskop... Wrocław, alkohol, wypadek, zero śpiewania, rekonwalescencja, powrót do śpiewania, wreszcie córeczka, „Mam talent”, zwycięstwo w „X Factorze”.
Gienek Loska: upajam się wspólnotą
Czuję, że bardzo potrzebuję mieć wokół siebie ludzi, których kocham i którzy mnie kochają. I na szczęście wreszcie to mam. Tak, jestem stadnym zwierzęciem. Moja ostatnia płyta nosi tytuł „Dom”. Mam takie miejsce, do którego, gdy tylko mogę, wyjeżdżam. Ognisko, grill, ciemność, daleko po 22, zaczynam grać na gitarze, schodzi się cała wieś. Nie ma straży miejskiej, a gdyby nawet była, to pewnie przyjechałaby pojeść kiełbaski. Oczko wodne, piękny sad. W sierpniu winogrona, jabłka, śliwki, kwiaty, które razem sadzimy. Trochę tak jak na moim Polesiu. Świadomie i zupełnie nieświadomie szukam wciąż swojej Białorusi. Jestem pewien, że jej folkloru jest we mnie dużo. Czasem przyłapuję się na tym, że biorę kawę i wychodzę na ławkę przed dom na Saskiej Kępie. Patrzę sobie, jak sąsiedzi wchodzą i wychodzą, rozmawiamy, jak komu minął dzień, jaka jutro będzie pogoda. Upajam się tą wspólnotą.
Wysłuchała: Hanna Halek
Zdjęcia: Jakub Ociepa/Agencja Gazeta, Rafał Mielnik/Agencja Gazeta
Archiwum prywatne artysty