Dlaczego Irena Santor nie została zakonnicą

Znani i lubiani w domu

Irena Santor o swoim życiu prywatnym

Chciała zostać zakonnicą, ale zakonnice po drzewach nie łażą. Miała zostać szlifierzem szkła, ale rysowała jak noga. Na szczęście ładnie śpiewała.

Zapachy z dzieciństwa? To zapach łąk, koszonego żyta, kwiatów, bo jestem dzieckiem wsi. Poza tym smak mleka prosto od krowy, które bardzo lubię.  Pamiętam, że babcia zabierała mnie ze sobą, idąc do udoju. Napełniała najpierw mój kubek, żebym wypiła mleko, po czym doiła krowę i nadstawiała kolejny kubek. Jak wróciłam do domu, nie musiałam już jeść kolacji. Lubiłam też jeżyny rosnące w babcinym ogródku. Jadłam wszystkie zielska, łącznie z cebulą. Młodą kapustę trzeba było przede mną chować, bo nie byłoby obiadu. Na wieś chętnie jeździłam, nawet jak przeprowadziliśmy się z rodzicami do Solca Kujawskiego.

Irena Santor: zakonnica i miłość do muzyki

Byłam bardzo żywym dzieckiem, wszystkie trzepaki i drzewa należały do mnie. Lubiłam z chłopakami pograć w dwa ognie. Dojrzewała jednak we mnie myśl, żeby zostać zakonnicą. Chyba zapatrzyłam się w obraz świętej Teresy w naszym domu. Chciałam mieć welon jak ona i kwiaty osuwające się z ramion. A mama ze śmiechem pytała: „Czy widziałaś zakonnicę na drzewie?”. Krzyczała na mnie, jak przychodziłam z rozerwaną spódnicą lub podrapanymi nogami. Ale wybaczała, bo bardzo mnie kochała, całe życie to czułam. Wciąż widzę jej pochyloną sylwetkę nad maszyną do szycia; była krawcową.

Rodzice często śpiewali w domu, tata mocnym tenorem, a mama altem. Miała aksamitny tembr głosu. Myślę, że talent wokalny odziedziczyłam po nich. Objawiał się w różnych miejscach. Na przykład w sklepie, gdzie wyrywałam się do śpiewania, żeby dostać cukierka, czym przynosiłam wstyd rodzinie. Niestety, ojciec został zamordowany już na początku wojny, w 1939 roku. To dla mnie wciąż trauma. Pamiętam wszystko z wojny i noszę to pod skórą. Jak ktoś dziś mówi o ewentualnej wojnie, dosłownie mdleję. Nie przeżyłabym tego jeszcze raz z samego strachu.

Zostałyśmy same z mamą. Nie było wesoło. Po wyzwoleniu Irena Wiśniewska, to moje panieńskie nazwisko, miała zostać szlifierzem szkła! Chodziłam do Gimnazjum Zdobienia Szkła, gdzie uczyłam się szlifowania. Byłam nogą w rysowaniu. Ale w szkole często śpiewałam i moja nauczycielka postanowiła sprawdzić, czy naprawdę mam głos. Akurat do Polanicy, dokąd przeprowadziłam się z mamą, przyjechał dyrektor opery poznańskiej Zdzisław Górzyński. I nauczycielka poprosiła go, żeby mnie przesłuchał. Pamiętam mój występ. Miałam na sobie letnią, kretonową sukienkę, z narzuconą na nią futrzaną etolą i szpilki o kilka numerów za małe, co musiało na nim zrobić piorunujące wrażenie (śmiech). Górzyński popatrzył, posłuchał i powiedział, że absolutnie muszę iść do szkoły muzycznej.

Irena Santor w szkole życia

Odpowiedziałam, że nie mam takich warunków. Na to on: „Czy pani wie, co to jest Zespół Pieśni i Tańca »Mazowsze«”? Ja: „Nie, bo nie mamy w domu radia”. On: „To dam list do Sygietyńskiego, ale proszę nie przyznawać się do swojej niewiedzy”. Mama wpadła w rozpacz. „Czy to jakiś kabaret?”, spytała. Wyjaśniłam, że nie, więc już spokojniej dodała: „Dobrze, jedź tam, tylko za pół roku wracaj”.

To była dla mnie szkoła życia. Zrobiłam tam maturę i skończyłam średnią szkołę muzyczną. Tadeuszowi Sygietyńskiemu, założycielowi „Mazowsza”, zależało na dobrym przygotowaniu nas do zawodu. Jeździliśmy więc do teatru, filharmonii, opery. A do Karolina przyjeżdżali wielcy pianiści, śpiewacy i zespoły ludowe, które uczyły nas tańców. Po kilku latach postanowiłam rozpocząć karierę solową. To jednak był hermetyczny świat i wiedziałam, że nie może długo trwać. Mam taką naturę, że bardzo długo coś wytrzymuję, a w pewnym momencie zrywam nitkę bezpowrotnie. Mało tego: nie żałuję. Okazuje się, że nie można się zasklepić w jednej sprawie, jednej idei, jednym człowieku.

W życiu towarzyszyło mi szczęście. Trzy lata później zaproszono mnie do udziału w festiwalu sopockim, co było ogromnym wyróżnieniem. Marzyłam, żeby zaśpiewać walc „Embarras”. Miałam już wtedy wielki hit „Maleńki znak”. Kiedy puszczali go w radiu, ze wszystkich ulicznych głośników leciało: „Gdzie na mapie świata maleńki znak…”. A tu Władysław Szpilman zaproponował mi „Embarras”. Spojrzał na mnie i mówi: „Ale jak pani źle zaśpiewa, odbiorę, bo to jest fantastyczny utwór”. Dosłownie ziemia mi się usunęła spod nóg. I tak zadebiutowałam tym walcem, za który dostałam Bursztynowego Słowika.

Moim przekleństwem zawsze była jednak potworna trema, wywołana chyba kompleksem prowincji. Byłam bardzo nieśmiała, zawsze się czegoś wstydziłam, a los kazał śpiewać. To nie był absolutnie mój wybór. Ale mam taką naturę, że rzadko oglądam się wstecz, nie rozpamiętuję tego, co mi się nie udało. I nie zachwycam się tym, co się udało. Cieszę się życiem, jakkolwiek by to banalnie zabrzmiało. Ale co jest piękniejszego, niż być, żyć, istnieć? A wtedy wszystko może się zdarzyć, rzeczy najpiękniejsze, cudowne. Interesuje mnie jutro, zwłaszcza odkąd czternaście lat temu zachorowałam na raka.

Irena Santor o chorobie

Pomyślałam: tak łatwo jest przestać być. Przeraziłam się wtedy nieludzko i powiedziałam lekarce: „Pani doktor, jak trzeba coś obciąć, to wszystko, co pani tylko chce! Proszę obcinać, tylko żebym mogła żyć”. To był malutki rak, ale bardzo złośliwy. Jednak nie straciłam piersi. Przeszłam przez to bez chemii, brałam tylko napromieniowanie. Najgorsze jest oczekiwanie na wyniki. To jest taka niemoc jak w obozie koncentracyjnym, że się żyje, ale nie wiadomo, czy jeszcze jutro się wstanie. Strach. Teraz kiedy idę „do przeglądu” do doktora Załuckiego, zawsze mam miękkie kolana. A wychodzę, uf!, jakim sprężystym krokiem. Nad tym, co dzieje się w nas, nie można zapanować, niestety. Wiem, że trzeba umrzeć, ale chciałabym żyć jak najdłużej (śmiech). Może tam gdzieś jest lepiej, jednak zdążę się o tym przekonać. Ktoś mnie kiedyś zapytał o stosunek do przemijania. A ja: „Proszę bardzo, niech życie przemija, tylko żeby to trwało jak najdłużej”.

Irena Santor: uciekam na wieś

Coraz częściej uciekam z Warszawy na wieś. Za miastem zawsze cieszy mnie widok falujących zbóż. Zboże ma specjalną szarozieloną barwę, a jak pachnie! A poza tym mam na wsi narzeczonego, mojego Zbyszka (śmiech). To bardzo interesujący człowiek z niełatwym charakterem, więc czasami mówimy sobie różne rzeczy i pohukujemy. Ja, niestety, jestem nerwus. Potrafię wrzasnąć, ale nie noszę urazy długo. Czasem spieramy się o dyrdymały, aż wstyd powiedzieć, że kwiatek stoi tu, a nie tu. Można się wtedy wściec. Ale to prawnik, mądrala i dużo się od niego uczę, głównie logicznego postępowania w życiu. Bo niestety, najpierw strzelę Panu Bogu w okno, a potem zastanowię się, co zrobiłam. Myślę, że wzajemnie czegoś się od siebie nauczyliśmy. Głupio to zabrzmi, ale po latach nauczyliśmy się głębokiej czułości. Nie wiem, czy to nie jest ważniejsze niż euforyczna miłość. Miłość jest piękna, ale to jest głębsze.

Za czym mogę jeszcze tęsknić? Uświadomiłam sobie po latach, że ani nie chcę być w innym miejscu, niż jestem, ani się z nikim zamieniać rolami. Cieszę się nie najgorszym zdrowiem, mam przy sobie ciekawego człowieka… Wydałam nową płytę „Zamyślenia”, na którą namówił mnie Romuald Lipko z Budki Suflera. Pewna dziennikarka zapytała, czy po 50 latach pracy na scenie nie czuję się zmęczona. Jakie zmęczenie? Poza tym umiem odpoczywać. Jeśli trzeba, to leżę, rozkładam się na czynniki pierwsze, a potem się składam i idę dalej. Odpoczynek dla samego odpoczynku mnie nie interesuje. Chcę cieszyć się każdym dniem.

Wysłuchała: Elżbieta Pawełek
Zdjęcia: Zofia Nasierowska/Reporter, Tomasz Urbanek/ddtvn/east news, archiwum prywatne

reklama